Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest to czas na wyznania — moja droga siostrzyczko. Ja cię kocham dawno.
— Wiedziałam o tem.
— Spodziewałem się, że czas, może oddalenie.
— Nic! nic! nigdy! — żywo przerwała Michalina. — Kto kocha jak ja, ten kocha na wieki.
Alfred smutnie opuścił głowę.
— Każesz mi przestać na ręce, kiedym chciał serca. Powinienbym cofnąć się — nie mam siły.
Michalina z litością spojrzała na szlachetną twarz brata, którą ciężki ale utajony okrywał smutek.
— Pójdziem więc dalej, razem — odpowiedziała.
— Pójdziemy!
To przyrzeczenie przedślubne wyrzeczone było smutnie, tęskno; a po niem długie nastąpiło milczenie.
— Widzisz jak jestem otwartą — dodała ona — ty jeden z moich ust własnych dowiedziałeś się tajemnicy; powtarzam ci dziś jeszcze, że go kocham. Nie miej mi za złe ani tęsknoty, ani przywiązania, ani smutku mego. Kto wie — będę walczyć z sobą. Teraz przyjaźń masz moją i przywiązanie siostry.
— I to mi drogiem — gdy nic więcej mieć nie mogę.
— Ślub nasz odbędzie się cicho, skromnie i przy familji tylko — pojedziemy potem do Skały. Nie róbmy ani wielkich przygotowań, ani szumnego wesela! nie prawdaż?
— Rób jak ci się podoba, ja zezwalam na wszystko.
Na tem się skończyły przedślubne układy. Ale hrabia pojąć nie mógł, dla czego Misia i Alfred upierali się przy cichem i tajemnem prawie weselu. Największa walka była o to; Misia przecież postawiła na swojem. Kilka osób pokrewnych, pani Krystyna, jej córka, zjechali się tylko. Ślub odbył się rano w kaplicy, a po obiedzie państwo młodzi, wedle życzenia odjechali do Skały.
To było trochę à l’anglaise; hrabia więc nic nie miał przeciwko temu, obczyzna zawsze mu smakowała, miał ją za dobry ton.