Pożycie nowych małżonków było ciche, spokojne, powiedziałbym szczęśliwe, gdybyśmy do wyrazu szczęścia nie przywiązywali znaczenia ogromnego, znaczenia co swym ciężarem kruszy noszące je słówko. Nie było to więc szczęście, ale spokój. Oboje nie zmienili trybu życia, ani humoru, ani myśli. Stary hrabia poglądając na nich, zwykł był mawiać, że nie widział w życiu tak dystyngwowanego małżeństwa, tak przyzwoicie szczęśliwych ludzi. Tyle się też cieszył i tak głęboko poruszył, że nie mogąc strawić swojego szczęścia i pasztetu strasburskiego z bolońskiemi salcesonami, obficie na śniadaniu zjedzonego; zachorował, pobłogosławił, umarł.
Nie czujemy się w obowiązku opisywać ani łez wylanych, ani wspaniałego pogrzebu i kazania pochwalnego, ani sutej żałoby sprawionej. Michalina wkrótce potem, osadziła na kawałku nadanego gruntu krewnych Eustachego, uwalniając ich zupełnie. W ten sposób objawiła, że jeszcze pamięta o nim. Alfred przyłożył się do tego dobrego uczynku, dając sowitą zapomogę. Państwo młodzi przenieśli się ze Skały, znajomej nam z tej powieści wioski.
Michalina pozostała spokojnie smutną — Alfred pracował. Tajemnie starał się on dostać wieści o przyjacielu, ale napróżno. Kończył się lat dziesiątek, jakeśmy wyżej powiedzieli, a wiedzieć nie było można, co się z nim stało.