szukać natchnienia i zbierać pamiątki, z obfitym wróciłby plonem.
W blizkości stolicy podolskiej Alfred z Misią stanęli u krewnych, gdzie zabawić mieli dni kilka. On, artysta duszą, obiegał pierwszy raz widząc tak nowy dla siebie kraj — z kijem w ręku puszczał się w góry, zwiedzał pieczary i ruiny; siadał na skał wierzchołku, oznuwając wzrokiem pełne rozmaitości obrazy.
Jednego dnia, ku wieczorowi przy wypogodzonem niebie, pociągającym od wschodu chłodnym wietrze, dalej niż zwyczajnie zapuścił się ciekawy. Każde wzgórze nęciło go, nowy obiecując widok, kształty skalistych pokładów z pod rozdartej sterczących ziemi, tak rozmaite, tak dziwaczne wlokły go dalej a dalej szczególnością swoją. Rośliny lasów i jarów to wonne, to wdzięczne kształtami i barwą, to rzadkością zastanawiające, wyzywały ku sobie. Ze wzgórza na wzgórze, z lasku w lasek, ze skały na skałę wdzierając się Alfred, nareszcie zabłądził. Zachodzące słońce skierować go mogło wprawdzie, ale niedokładnie zdawał sobie sprawę z przebytej drogi. Znużony usiadł na kamieniu, myśląc jak to tam o niego niespokojni będą, jeśli się z powrotem przypóźni. Przechodzący wieśniak widząc go siedzącego na górze, zastanowił się, pokłonił i spytał:
— A czy nie zbłądził pan?
— Prawda, mój kochany, — nie dobrze wiem jak się nazad do N. dostanę, a trzebaby mi spocząć.
— Tobyście mogli tu niedaleko u Bondarczuka spocząć.
Na imię tak znane, chociaż tak pospolite, że się w każdej wsi prawie znajdzie, zastanowił się Alfred.
— Gdzież to ten Bondarczuk?
— W jarze, nie daleko, ot tam widać chutorek.
— Cóż to poddany czyj?
— A Bóg go wie!
— Gospodarz?
— Nie panie, tak dobry człowiek, co go nam Pan Bóg nie wiem zkąd, jakby z nieba spuścił. — Osiadł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.