Góra skalista od północy z wystającemi szaremi złomami, które zieloną jej przebijały szatę, zakrywały do reszty tę ustroń tajemniczą. Z pomiędy skał cienki, czysty strumyk wody ściekał na kamienie i rozlewał się w głębi jaru, głęboko wrytem korytem. Ciszę cudownego wieczora przerywał tylko szmer kołyszących się od powiewu wiatru drzew. Weszli na podwórko, pies zaszczekał u progu, podniósł głowę i przestał z wytrzeszczonemi oczyma, jakby chciał rozpoznać przychodniów.
Maleńki ten domek, zaledwie porządną mogący się nazwać chatą, przypierał do drugiej nie wielkiej także budowy. Obie otaczał ogródek zasadzony owocowemi drzewkami, warzywem, lekarskiemi roślinami. Ule słomiane stały w nim kilką rzędami. Pod starym dębem wielki kawał skały rzucony, jakby umyślnie, służył za ławkę.
Zbliżyli się do drzwi. Maleńka sionka przedzielała domek na dwie części; wieśniak wskazał w lewo Alfredowi. On już nie wątpił, że znajdzie po dziesięciu latach rozstania dawnego towarzysza młodości; serce zabiło mu, gdy ręka sięgnęła za klamkę.
Otworzył. W maleńkiej izdebce dwoma oknami z dwóch stron oświeconej, białej, czystej, ale wcale nie ozdobnej, nad stołem siedział mężczyzna ten sam, którego Alfred przypadkiem spotkał w Kamieńcu. Sparty był nad otwartą książką. Ubrany po wieśniaczemu, z zapuszczoną złotawą brodą, z obnażoną prawie i wypełzłą głową, z zapadłemi, blademi policzki, dumał. Zestarzał się — odmienił.
W tej izbie nie było nic prócz stołu, ławki, dwóch prostych stołków drewnianych, półki z kilką książkami i maleńkiej apteczki. Nad kominem wisiał portret litografowany Alfreda z uniwersyteckich czasów.
Na stuk otwierających się drzwi, Ostap odwrócił głowę, poznał Alfreda, zakrzyknął i skoczył ku niemu z otwartemi rękami.
— Ty tutaj! — zawołał — ty u mnie!
I w długim uścisku przerwało się powitanie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.