Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

z rumianem obliczem, obwisłą wargą i siwemi zaspanemi oczyma.
Spojrzał i zakrzyknął.
Mrzozowski stał drżący, czapkę wziąwszy pod pachę, skulony, z miną zbiednioną.
— Co to jest! — zawołał graf.
Hrabina wychyliła się, spojrzała, zakryła oczy rękami i krzyknęła boleśnie.
— Ach! ach!
— Co to jest! pustka! — powtórzył dziedzic.
— Jak zwyczajnie po wojnie — szepnął zginając się rządca.
— Ale, to chyba u nas tylko, nigdzie nic podobnego nie widziałem!
— Po trakcie JW. grafie, tak wszędzie.
— Więc wszystko.
— Wszystko zniszczono — rzekł Mrzozowski.
— A wieś?
— Jak wszystko.
— A ludzie?
— Połowy ich nie ma.
— A pola?
— Nie zasiane.
— To ruina, okropna ruina.
— Ruina JW. panie.
— Nieszczęście!
— Nieszczęście! — powtórzył z westchnieniem Mrzozowski.
— Cóżeś waść robił?
— A cóżem miał robić przeciw wojsku.
— A przecież, prosić, starać się, u generałów, u starszyzny, skarżyć wreszcie.
— Jeden generał niemiecki kazał mnie, upiwszy się, powiesić w wielkiej sali, ledwie mnie oficerowie przez litość odcięli. Gadać nawet nie dali. Żonę i dzieci musiałem skryć w mieście: sam z niebezpieczeństwem życia dobra JW. pana pilnowałem.
— Cóżeś waść upilnował?
— A cóż? jak JW. graf widzi.