Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pustki?
— Kazałem okna pozabijać.
— A gospodarstwo?
— Nie ma kim orać, czem orać i co siać.
— Nie siano?
— Nie siano JW. panie, ale Lejba obiecuje.
— Ale cóż tu poczniemy, przerwała hrabina, pałac w ruinach, pustki, ludzi nawet nie mamy, mieszkać tu niepodobna. Graf poskrobał się po czole, Mrzozowski stał w milczeniu.
— Gdzież waść mieszkasz? — spytał.
— W oficynie, dwie izdebki.
— Jechać do oficyny!
Powozy ruszyły z przed ganku i potoczyły do oficyn. Tu graf i grafini i mała ich córeczka Misia, i niańki i sługi i cały dwór wysiadł. Ale nie było gwaru, na wszystkich zniszczenie to wielkie uczyniło wrażenie, szeptano tylko cicho, poglądano, a niektórzy pobiegli do pałacu.
JW. graf z żoną poszedł także.
Surowo, smutno przeszedł pokoje milczący, z wargą zaciętą. Żona płakała wieszając się na jego ramieniu; stawała co chwilę i łamała ręce na widok swych ulubionych sprzętów zniszczonych, swych pokoi splugawionych przez hałastrę. Ludzie idący za państwem cicho, jakby przerażeni wskazywali sobie w milczeniu to strzały, to szczątki ognisk, to zdarte szmat jakichś ostatki. Mrzozowski z tyłu stąpał milczący także.
Przeszedłszy pałac cały, hrabia wystąpił na ganek ku ogrodowi wiodący. Mrzozowski czegoś się zarumienił, ale nikt tego nie postrzegł.
Po złamanych wschodkach wyszli na trawnik zieleniejący, potem w prawo grabową ulicą. Rządca za niemi, słudzy za niemi milczący; Mrzozowski chrząkał niespokojnie i kręcił się jak w ukropie.
Uliczką ciemną zbliżyli się ku kamiennej ławce, pod starym dębem, nad sadzawką stojącej. Graf spojrzał na rządcę.
— Ludzi z rydlami, rzekł lakonicznie.