czasem podkarmiali i dawali mu (co sam widziałem) swoje kociołki do wylizywania.
— Biedna dziecina! — smętnie odezwała się pani. — Hrabia pod ciężarem jakiejś uprzykrzonej myśli, westchnął także, ale widocznie z innej przyczyny.
Potem chwilkę milczeli. — Chłopak przypatrywał się z za krzaku państwu, schylony wpół, z oczyma wytrzeszczonemi, widocznie gotów do odwrotu nakształt dzikiego zwierzątka.
Zbliżywszy się hrabina, zawołała go do siebie.
— Chodź tu moje dziecko! chodź.
Chłopiec się zawahał, obejrzał.
— A idźże do JW. pani — krzyknął Mrzozowski podnosząc kija — Ostap na widok tej groźby już miał pierzchnąć, gdy powtóre zawołany przez panią, zebrawszy się na odwagę, wystąpił rzuciwszy okiem na rządcę. Tu dopiero w całym swym majestacie objawiła się oczom przytomnych, nędza sieroty.
Hrabinie ciągle oczy we łzach pływały.
— O! prawda — zawołała — nie godzi się skarżyć i narzekać na siebie wobec takiej nędzy.
— To całkiem co innego, — odmruknął mąż poglądając posępnie. — Oni stworzeni są do tego.
— Mężu! — przerwała Anna.
— Inaczej Bóg by tego nie ścierpiał, z najzimniejszą krwią dokończył graf.
Hrabina rozpytywać go poczęła; ośmielony sierota odpowiadał coraz wyraźniej.
— Byłeś tu przez cały czas?
— Byłem.
— Cóżeś widział?
— A cóż, to co i wy widzicie teraz. Palili, łamali, popalili, połamali i poszli.
Nagle graf jakby się ocucił.
— Możeś i to widział, jak tam dobywali kufra pod ławką nad wodą.
Mrzozowski straszliwie pobladł.
— A widziałem — odparło chłopię.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.