Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Na berlińskiej publicznej przechadzce, którą Pod Lipami zowią, stanowiącej najpiękniejszą może i najbardziej ludną, przynajmniej w pewnych dniach, porach część miasta, gdzie świat fashionable zwykł uczęszczać, jak w Wiedniu na Prater, w Medjolanie ku Porta Orientale, w Florencji na Casciny, na Corso w Rzymie, w Neapolu na wzgórza Pauzylippu; — dniem wiosennym a raczej wieczorem, wśród tłumu powozów, ludzi i jezdnych, dwóch młodych ludzi, szło ustronnie, powoli, jakby nie patrząc na to co ich otaczało.
Po jasnych włosach, a więcej jeszcze po charakterystycznych rysach, poznać było łatwo, że słowiańska krew płynęła w ich żyłach, że wśród germańskiego świata, byli przybyszami i gośćmi. Lecz należąc do jednego plemienia, dwaj młodzi widocznie, nie pochodzili z jednej narodu klasy.
Przypatrzmy się im siedzącym na ławce i wśród gwaru, w smutnem poglądającym milczeniu, na to co ich otacza, nie przenikając. Obojętnemi oczyma wodzą po powozach, po pieszych parach, po jeźdźcach popisujących się z końmi, i paniach uśmiechających się z błyszczących świeżością karet i landar.
Starszy, na pierwszy rzut oka, zastanawia tą szlachetnością delikatnych rysów, którą pospolicie przypisują wyłącznie arystokracji. I dla czegożby kilka pokoleń swobodnego, wesołego, próżnego żywota, nie miało wpływać na wyidealizowanie rysów i postawy? Tak nawet jest; ale potomkowie wielkich rodzin, które przypadkiem, rachubą, ukradkiem, nie podsyciły się mniej szlachetną, a bujniejszą krwią ludu, przy wielkiej delikatności rysów, mają też właściwą sobie ich zdrobniałość. Nasz młody chłopiec, także miał rysy