jęcie; ale nigdzie braterstwa, równości, związku. Zimna grzeczność, może zbyteczna i poniżająca.
— Znowu!
Alfred ruszył ramionami.
— Jestem ja czy nie arystokratą? spytał.
— Ty?
— Ja — przypatrz mi się dobrze i odpowiedz szczerze.
— Z wielu względów jesteś, z wielu — nie.
— Przyznałeś, że jestem nim z wielu względów, — uśmiechając się dorzucił Alfred — a przecież jestem przyjacielem twoim i bratem.
— O! wyjątek!
— Eustachy! w niebezpieczne wpadasz marzenia, poczekaj powodów, nim gryźć się poczniesz. Nie mówmy o tem, widzę że nie mogąc cię uspokoić, gorzej tylko rozdrażnię. Ja nie jestem wcale jak myślisz wyjątkiem, owszem należę do mego ogółu całkowicie; ze mnie mógłbyś składniej biorąc rzeczy wziąść miarę innych.
— Dajże Boże. Zresztą mój Alfredzie, szacując najwyżej twoją przyjaźń, wiem że to pierwszy i zapewne ostatni związek tego rodzaju. Potrafię stanąć na miejscu mojem i wytrwać sam jeden — nie pokuszę się o nic, zamknę się w sobie. Przeznaczeniem mojem: wspomagać, cieszyć, leczyć moich braci — resztę losu u Boga. To mówiąc wstał, ale wzruszony i zarumieniony, widać było że nie powiedział głębi swej myśli, na której dnie coś tajemnego zostało. Alfred nie pytał go więcej; wieczór nadchodził, razem więc zwrócili się ku miastu i mieszkaniu.
W drodze przyłączyli się do nich dawni uniwersyteccy towarzysze, eks-bursze, ale już przeszli na filistrów, bez atrybutów studenckich, wytwornie ubrani i weseli, upojeni życiem, jak wszyscy, co wchodzą dopiero na próg z nienadłamaną jeszcze nadzieją. Rozmowa stała się powszechną, wesołą i obojętną. Każdy opowiadał swoje zamysły w przyszłości, projekta niecierpliwe, gorące marzenia. Jeden Eustachy szedł z głową spuszczoną milczący; przez uczucie delikatności nikt go nie wyzwał do wtórowania wrzawliwemu chórowi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.