Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Po wielu upłynionych latach, pałac, któryście widzieli na początku tej powieści, zniszczony, pustką zrabowaną stojący, podnosi się przed nami świeży, znowu biały, odnowiony, uśmiechnięty weselem.
Taż sama wioska, stoi prawie jak była po wojnie. Niektóre chaty podparte, inne niżej zapadłe, inne do przypalonych starych przysunione słupów, stoją jak stały, w tymże porządku, z jednym pozorem. Płoty tylko calsze, ogrody zasiane i ruchu a luda więcej, gdzie go wprzód prawie nie było. Austerja traktowa jaskrawą żółtą ścianą się świeci, obok niej powstał wielki dom pocztowy, otoczony stajniami i zabudowany dziedzińcem.
Na grobli szumi przepyszny murowany młyn i krupiarnia. W oddaleniu zielenieją łąki, majaczeją różnemi barwy strojne pola, od białej kwitnącej hreczki począwszy, do żółkniejącego żyta.
Dziedziniec pałacowy z czarnemi sztachety w słupach murowanych, zamyka kształtna brama z ciosowego kamienia. W pośrodku rozciąga się zielona murawa, na niej kosze białe i wazony kwiatów.
W głębi widać z starych drzew złożony ogród, przecięty czystą wodą, która go przepływa.
Cisza w pałacu, na zegarze sali jadalnej wybiła dziesiąta; służący w szafirowym fraku, na srebrnej tacy, niesie śniadanie do wielkiego salonu.
Ogromny stół okrągły, okrywa już przygotowane à l’anglaise śniadanie. Kawa, herbata, szynka, jaja miękko, chleb i chlebowe ciastka, na przepysznej porcelanie, obok srebrnego stoją samowaru.
Za stołem przecie nie ma jeszcze nikogo. Kamerdyner w czarnym fraku, białych rękawiczkach, daje