Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mogłoż być inaczej? urodził się, wychował, zestarzał w swojem przekonaniu. A wszystko co widzi, co go otacza, utwierdza w niem.
— Wiesz, moja des Roches, ja się niezmiernie lękam przybycia Alfreda, żądam go i lękam się. Coś mi mówi, że on nie będzie podzielał myśli papy. Ztąd nieporozumienia, nieukontentowania. A w dodatku, ten mój protegowany!
— Jak to protegowany! Wszak go nie znasz?
— Przepraszam cię, doskonale go pamiętam, a moja dobra mama poleciła go mi! Co papa zrobić z nim zechce?
— Mówił ci dzisiaj.
— O! z tego nic nie będzie.
— Wprzód go zobaczysz i osądzisz.
— Jestem pewna, że takim go znajdę jak sobie wyobrażam. Pamiętam go chłopięciem, wyrostkiem: słyszałam że Alfred bardzo go kocha. My we dwoje z nim zasłaniać go będziemy. Bo przewiduję. Ach! kochana moja des Roches. Niechże prędzej przyjeżdżają, bo przynajmniej będzie życie u nas — będzie o czem mówić, myśleć, kłopotać się, choćby kłócić się trochę. Ja mrę z nudów.
— Z nami, Misiu?
— Choć z wami. Nasza wieś — śmiertelnie nudna, moja Zofio; nie umiemy żyć na wsi.
— To może prawda.
— A nasze wiejskie towarzystwa?
— Prawda że nudne.
— I wszystko bo prawda, moja droga, co mówię, tylko się w piersi uderzcie a szczerze przyznajcie. Jest pewna, że papa, że ty, że wszyscy tak się paradnie nudzicie jak ja. Papa szczególnie; de Genoude dawno go niecierpliwi, a przyznać się nie chce! Żyje tylko gazetą swoją, która jest najnieznośniejszym w świecie pokarmem. — Vous n’étes pas legitimiste, Madame des Roches?
Pani des Roches wzruszyła ramionami.
— Wiesz kto jestem — odpowiedziała.