— to rękojmia! Z podłego rodu, nic poczciwego nie wyjdzie.
Przyszło do tego, że hrabia nie widząc od dawna swego wychowańca, obawiał się go wcześnie i postanowił, nie dozwalać ile możności, wychodzić ze stanu wieśniaczego; utrzymywać go w uległości, w rygorze upokarzającym. Tym sposobem nagnę go póki czas. Spuścić go z oka nie można; kto wie, co się tam roi w tej głowie! Co się stało, odrobić niepodobna, ale naprawić potrzeba.
Niczemby nie można usprawiedliwić hrabiego, w tych jego strachach dziwacznych, gdyby nie to, że czasem człowiek, dla nieznanego mu prawie człowieka, przeczuciem jakiemś, czy fatalnością, doznaje wstrętu, bojaźni, upiera się przy nich, rozżarza w sobie uczucie wyrosłe i marę swoją, prawie za rzeczywistość poczytuje. Jest to wcale nierzadki fenomen. Tysiąc się on razy trafia; bo oczy duszy dalej daleko sięgają niż oczy ciała, a ten drugi wzrok pewniejszy jest czasem od pierwszego, od wzroku per excellentium, co patrząc jeszcze częstokroć nie widzi.
Ile razy w czasie pobytu Alfreda za granicą, przychodziły listy od niego; nie tyle niespokoił się synowcem, co wychowańcem, szukał o nim wzmianki; chciał koniecznie dowiedzieć się coś złego, aby mieć dostateczny powód, dla rozkazania powrotu do kraju. Ale napróżno. Gniewał się, że mu uczyć się Alfred z sobą pozwolił, gniewał, że go brał z sobą do Szwajcarji, Francji i Anglji.
— Po co jemu podróży! Alfred głowy nie ma! Zepsuje go i odda mi potem, tak, że nie będę wiedział, co z nim począć — do roli to nie pójdzie, nie zda się na nic. A niebezpiecznie! Bóg wie! to może być szpieg domowy!
Musiemy wyznać, że strach i niepokój hrabiego, nieco usprawiedliwiały liczne przykłady niedouczonych wieśniaków, którzy bijąc się w swym stanowisku jak ptaki w klatce, chcąc a nie mogąc wzlecieć, z rozpaczy dopuścili się przestępstw i skalali niewdzięcznością
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.