bodniejszem płynąca korytem od czasu wyjścia Eustachego, trwała w salonie. Brygadjer, jakby ciągle miał na sercu wylegitymowanie się ze swych stosunków z panami, nieustannie przywodził imiona wielkie, hrabiów, książąt, baronów, z którymi żył, do których pisał, których był krewnym.
Poszło to już u niego we zwyczaj.
Młody Oskar mówił ciągle o Paryżu; o niczem innem, tak łatwo, pięknie i z takiem nie opowiadał natchnieniem. Misia słuchała go figlarnie, szydersko. Alfred zgryziony, pomięszany, rzadko się wmięszał w rozmowę. Hrabia gospodarz nadzwyczaj mowny, udając niepojętą dla nikogo wesołość, mówił najwięcej, mówił z wszystkiemi, do wszystkich, o wszystkiem, z gorączkowem zajęciem, z zapałem prawie chorobliwym.
Około dziesiątej wszyscy się rozeszli znużeni; Alfred pospieszył do swojego mieszkania, aby prędzej przyjść w pomoc przyjacielowi.
— Gdzie pan Eustachy? — spytał na progu, nie widząc go.
— Był tu, kazał przenieść swoje rzeczy.
— To dobrze — gdzież jest?
— Nie wiem, wyszedł.
Dawno?
Więcej godziny.