Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.
V.

Pokoje przeznaczone dla Alfreda wychodziły jedną stroną na ogród, przez którego topole i olchy stare przeglądał biały mur gotyckiej kaplicy. Noc była cudna, spokojna, cicha, niebo lazurowe, kilka jaśniejszych gwiazd na nim i księżyc w pełni. Gdy Eustachy zbywając się dłuższej męki uciekł do przeznaczonego mu mieszkania, przeszedłszy jak przez rózgi pod wrzokiem ciekawych dworskich, upadł na najbliższą kanapę i bezmyślny spoczywał czas jakiś, nie umiejąc własnych myśli rozplątać. Snuły mu się po głowie tłumne, bezładne, z różnych chwil życia powyrywane i w jedną nieforemną zwinięte całość. Dzieciństwo, młodość przesuwały się cieniami czarnemi, jasnemi, pobrawszy się za ręce, niepodobne sobie, a zbratane z sobą.
Widział się biednem dziecięciem nagiem w pośród chat popalonych, przytułku szukającym, potem wychowańcem hrabiny, uczniem w szkołach prześladowanym, przyjacielem Alfreda, nareszcie czem został dziś na chwilę, gościem swojego pana. — Co będzie dalej, pytał w duszy, pytał i nie umiał nawet domysłem odpowiedzieć. Powoli jaśniej, widoczniej rysować się wszystko zaczęło, ochłódł, powstał i przycisnął się do drzwi wiodących do ogrodu. Naówczas spojrzenie ku wsi rzucone chwyciło za serce — nie znany ojciec, matka, rodzina wieśniacza, chata, smętarz wiejski poczęły go wywoływać ku sobie. Nie mogąc sie oprzeć uczuciu, pochwycił kapelusz i wyszedł.
Długo błądził po cienistym ogrodzie, póki się opamiętał dokładnie gdzie był i którędy mógł wyjść na wieś. Furtka z zewnątrz zamykana wywiodła go w trakt, który przez wieś przechodził; zwrócił się ku niej.
Księżyc w pełni unosząc się coraz bardziej ku gó-