Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

z Alfredem za granicę, lepianka tylko pół w ziemi, pół nad nią, tuliła biednych nowo-osadzonych. Teraz znalazł już chatę i ciekawie wpatrzył się w nią, by odkryć z powierzchowności, jaki był stan krewnych.
Ostap jak wszyscy wydziedziczeni z przywiązania, z familijnych związków serdecznych, pożądał ich i pragnął; co było w nim miłości wylał na krewnych. Z niespokojną więc ciekawością puścił wejrzenie w podwórko. Zawarte płotkiem i bramą niezgrabną, ciasne, błotniste, z jednej strony ogródkiem, z drugiej chlewkami zamknięte, zarzucone było w tej chwili wozem niedawno wyprzężonym, pługiem i kilką kawałami osiczyny.
Ten sprzęt i zapas zajmowały całe prawie; ciasna ścieżka paździerzem konopi wysłana, wiodła do nizkich drzwi chaty. W jej okienku błyskało jeszcze chwilami zadymione światełko.
Ostap wszedł wzruszony, pies zerwał się z przyźby i powitał go natarczywem szczekaniem. Skrzypły drzwiczki, głowa się wychyliła i popatrzywszy znikła; po chwilce druga głowa ciekawie się wysunęła, pies ujadał jeszcze, ale coraz ciszej, jakby go czujność mieszkańców, uwalniała już od obowiązku.
— Dobry wieczór! — rzekł Ostap.
— A kto tam? — spytał głos z chaty.
— Ostap Bondarczuk.
To mówiąc przystąpił do drzwi.
— Ostap! Ostap! — powtórzyło kilka głosów po cichu. — Ostap pryichau.
Z sionek ciasnych wysokim od izby przedzielonych progiem weszli do niej, naprzód dwaj chłopaki, co w sionkach stali, Ostap za niemi. W izbie było prawie ciemno, łuczywo blado paliło się na kominie przed piecem i dogasało, dym osłaniał głąb chaty. Z początku nie można było dojrzeć twarzy blizko nawet siedzących.
Świetlica niczem się nie różniła od zwyczajnych, nie zasługując wcale na nazwisko swoje, bo dwoje ciasnych okienek, mało do niej bardzo wpuszczały światła. Piec niezgrabny, zaraz od drzwi się poczy-