Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie trzeba było mówić — rzekł Ostap — kto wie, co pan o tem pomyśli.
— Prawda, prawda — przerwał Fedko — możemy się i później zobaczyć — a tak na razie — pójdę im powiem.
Jakoż pospieszył na podwórek, gdzie się już szme nadchodzących słyszeć dawał.
Tymczasem Kulina narzuciła na siebie wyszarganą siermięgę, bo innych starzy nie noszą, i przyszła siąść na ławie, aby rozpytać lepiej Ostapa.
Postawiono chleb, sól i wodę przed gościem. Wziął w usta dawno niekosztowanego chleba i sparł się smutny na stole. Janko pobiegł już był za wódką do karczmy; żadne przyjęcie bez niej obejść się nie może, a choć Ostap oświadczył, że jej nie pije, przynajmniej postawić ją na stole należało.
Jeden tylko stary Roman Kroba wszedł uprosiwszy się u Fedka do chaty, inni choć nękani ciekawością, dali się nakłonić do rozejścia, stanęli o podal i gwarzyli w ulicy. Roman był najpoważniejszym, najstarszym we wsi gospodarzem. Wysoki, silnej budowy, ogorzały na czarno prawie, z wygoloną po staremu głową, na której wierzchu trocha siwych włosów zostało, z zapuszczoną srebrzystą brodą, w siwej sukmanie, opierając się na kiju, wszedł z pokłonem do chaty i ciekawie zbliżył się do Ostapa.
— Ktoby to powiedział! — zawołał po chwili — że to biedne dziecko na takiego panicza wyjdzie! Pamiętam, jak u nas byli Francuzi, sierota chleba prosił — ot szczęście!
— Szczęściem to nazywasz, Romanie?, rzekł Ostap. — Oj, stary! ja wam zazdroszczę.
— Tać to gadać wolno — odpowiedział starzec kiwając głową — ale prawda, prawdą. Przynajmniej macie czas Panu Bogu się pomodlić, podumać, odpocząć, a choćby popłakać. Człowiek i na to czasu nie ma. Mnie siedemdziesiąt kilka lat, a za pługiem jeszcze chodzę.
— Praca, mój stary, nie jest nieszczęściem.