Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

dała po sobie, szukała, czy na nią nie spojrzy. On nie patrzał. Cały zajęty starą i braćmi, nie uważał prawie siostry.
Czas upływał szybko i Ostap nareszcie zabrał się do wyjścia.
— Przeprowadzę cię — rzekł Fedko — wszak we dworze stoisz?
— We dworze, ale mi czas wracać, chodźmyż.
Wszystkich oczy przeprowadziły znowu wychodzącego. Sami z bratem powoli szli ulicą.
— Teraz, kiedyśmy sami — rzekł Fedko z cicha — możesz mi powiedzieć i ja spytać mogę, co z sobą myślisz bracie?
— Alboż wiem? — rzekł Ostap — alboż o sobie myśleć i sobą rządzić mogę? Zrobię co mi każą.
— To ciebie nie uwolnili?
— Nie, i nie spodziewam się tego. Graf mnie nigdy nie lubił.
— Cała nadzieja w panience, to dobre serce — i gdyby mogła...
— Ależ może-ż cokolwiek.
— W małych rzeczach, Bóg z nami — jakoś to będzie.
Ostap miał zawracać się już do dworu, ale serce wiodło go gdzieindziej. Od pierwszego kroku za wrota, ciągnął się ku cmentarzowi — mogiła matki i ojca wlokła go ku sobie. Ale żądanie to, wśród nocy, tak się musiało dziwnem wydać Fedkowi, że o niem nie śmiał wspomnieć. Aż przemógłszy się, rzekł:
— Fedku, byłem u żywych, trzeba pójść pokłonić się umarłym?
— Gdzie? — spytał drugi zdumiony.
— Na mogiłę.
— Po nocy?
— Tem lepiej, nikt nas nie zobaczy, a chce mi się uklęknąć i pomodlić za ojca i matkę. Pójdziesz ze mną?
Chwilkę namyślał się wieśniak.
— A duchy?