Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic nam złego nie zrobią, idziemy z modlitwą.
— Chodźmy. A gdybyś był sam, poszedłbyś? — spytał Fedko.
— Poszedłbym.
— Już i ja się nie boję niczego w dzień, ale w nocy! Na smętarz! Pierwszy to raz tam będę.
Zawrócili się więc uliczką w dół, po za stodołami idąc ku wzgórzowi, na którem widać było kilka krżyżów i bramkę na wale otaczającym ostatnie pomieszkanie zmarłych.
Szli w milczeniu; Ostap dumał.
Otworem zastali drzwiczki, a mogiły chwastami zarosłe, wysoką trawą i tarnem.
Na prawo pod kamiennym krzyżem była mogiła Bondarczuków.
Fedko wszedł żegnając się i nie bez strachu; przybyły ukląkł i modlił się długo.
Gdy powstał, trzecia ciemna postać ukazała się nagle w drzwiczkach smętarza. Fedko przeraźliwie krzyknął i odskoczył, wołając:
— Duch! duch!
— To ja! — odpowiedział głośno Alfred — chodźmy!
— To ty? tutaj?
— Ja, czas wracać, pożegnaj towarzysza, ruszajmy; od godziny cię szukam, byłem niespokojny; szczęściem postrzegłem dwa cienie ku smętarzowi się wlokące, domyśliłem się, że to ty.
To mówiąc, wziął Ostapa pod rękę i rzucając Fedka, który miał słomiany kapelusz w rękach, nie rozumiejąc, co to znaczyć miało, pociągnął go za sobą.
— Musiemy się rozmówić — rzekł Alfred uszedłszy kilka kroków. — Widzę ze wszystkiego, że ty z moim kochanym stryjem porozumieć się nie potrafisz. On w tobie widzi poddanego, chłopa, słowem istotę — nie mówmy o tem.
— Istotę, co nie warta zbliżyć się do niego.
— Pozostać tu nie możesz.
— Nie mógłbym, gdybym nie musiał.
— Właśnie o tem „musie“ mówić mamy.