Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Alfred wychodził gniewny, pomięszany, niespokojny z pokoju stryja i wracał szybko do swego mieszkania, gdy w korytarzu spotkał idącą naprzeciw siebie Misię.
Z twarzy poznać było można silne wzruszenie i oburzenie jej.
— Słyszałam wszystko — ozwała się do Alfreda prędko.
— Słyszałaś?
— Wróć ze mną.
— Dokąd?
— Pójdziemy do niego raz jeszcze; spodziewom się go przekonać.
— Bardzo ci dziękuję w imieniu mojem i jego — odparł Alfred — ale to mi się zdaje napróżno. Gdyby o życie chodziło, nie zwykłem prosić dwa razy.
— Nadtoś dumny, kochany kuzynku, gdyby o własne życie chodziło, nie mówię, ale gdy chodzi o kogoś innego, o cudzą sprawę? Pozwoliłbyś się znęcać nad nim, nie chcąc spróbować nawet?
— Słyszałaś, próbowałem — rzekł Alfred.
— Pozwól mi przyjść w pomoc; zdaje mi się, że użytecznym będę sprzymierzeńcem.
— Próbuj Misiu, ale uwolń mnie od kroku.
— Będę śmielszą, jeżeli pójdziesz ze mną, proszę cię, chodź.
Alfred zastanowił się chwilkę, pomyślał i zawrócił.
— Służę ci.
— Dziękuję; chodźmy.
Z powagą spokojną otworzyła Misia drzwi pokoju ojca, który jeszcze chodził żywo mówiąc sam do siebie. Widząc ją wchodzącą z Alfredem, zastanowił się, ruszył ramionami, namarszczył.