— Nie wiem, wczoraj dziesięciu wynieśli na mogiłki — dziś powiadają więcej!
— Codzień więcej.
— I we dworze już poczęli mrzeć.
— Nasz pan miał wyjeżdżać do miasta. Jakby w mieście skryć się było można, przed mocą Bożą!
— Wyjechał-że?
— Podobno nie jeszcze. Ale ludziom zakazano chodzić na wieś, a nawet do oficyn, gdzie żona komisarska umarła.
Skończywszy obsypywać krzyż i pomodliwszy się, poszli powoli wsią ku chacie. Fedko zadumany, Janko we łzach.
— Nie ma po co do chaty — rzekł zbliżając się. — Stara — na mogiłach, twoja z dzieckiem także, Zoja lada godzina pójdzie za niemi — a i nas toż samo czeka. Darmośmy zaorali i zasiali — kto inny zbierać będzie.
Minęli jedną i drugą chatę całkiem pustą i weszli na swoje podwórko. Oba rzucili oczyma smutnemi do koła — nikogo. W chacie cisza i jęk tylko tłumiony dobywał się z świetlicy.
— Jeszcze żyje! — rzekł Janko.
— Wody! wody! dał się słyszeć głos z izby.
— Chodźmy! — żywo zawołał Fedko — lżej będzie umierać przy nas, nie samej, opuszczonej. To mówiąc weszli na próg. W pośrodku na wilgotnym toku, i cienkim sienniku leżała skurczona, okryta dziurawą siermiężką Zoja. Trudno było ją poznać, tak straszliwie twarz rumianą i życia pełną wykrzywiła, spoczwarzyła słabość. Zgasłe oczy świeciły jeszcze w sinych i opadłych policzkach, ściśnięte konwulsyjnie ręce trzymały siermiężkę pod szyją, usta otwarte zdawały się szukać powietrza, wzrok obłąkany chodził kołem po izbie. Niekiedy z cicha odzywała się.
— Wody! wody! zimno! — To znowu — pali mnie — i znowu — zimno! Matuniu okryj! A! zanieście gdzie mnie w ciepło! — Nie ma nikogo — wszyscy umarli — Jezu Chrystusie, zmiłuj się nademną.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.