— Co? stary Roman w ulicy padł i leży — dziecko nad nim, a woły z trumnami stanęły. Porzucim-że tak starego Romana?
— A cóż zrobim z nim?
— Jest u nas miejsca aż nadto — rzekł Fedko znieśmy go tu — ja odwiozę umarłych i pochowam.
Nic nie odpowiedział Janko, tylko wstrząsając się od zimna wstał i zbliżył się do drzwi.
Wtem Zoja, poczęła wołać:
— Nie porzucajcie mnie — nie opuszczajcie.
— Zaraz powrócim — rzekł Fedko.
Wyszli na ulicę — przed samemi wrotami chaty, stary, siwobrody Roman, leżał rozciągniony na ziemi, siny i ledwie żyw; na jego piersi ostygłej wnucze ostatnie, objąwszy szyję rękami, wołając rzewnie dziada i płacząc, leżało. Dwa czarne woły, z spuszczonemi głowy rozparte stały nad nim. — Kudłaty pies schudzony, wył pod wozem.
Sami osłabieni chorobą, pracą i niedostatkiem, Fedko z Iwanem ledwie udźwignąć potrafili starca, i spoczywając wnieśli go przecie do świetlicy, położyli na pustem łóżku, okryli.
Fedko wziął rydla — pilnuj-że chorych — rzekł — a ja pójdę grzebać umarłych; dziecię siadło przy łóżku bezprzytomnego starca i rozpadało się z płaczu. Janko grzał się przed ogniem i wodę gotował.
— Wody! wody! — wołała Zoja.
— Wody! kożucha! — stękał starzec.
— Matko — ojcze — płakało dziecko.
Wicher wył na podwórzu, i deszcz przebijający zgniły dach, ściekał po ścianach chaty. Obraz to był straszliwy.
Ledwie sam trzymając się na nogach, Janko napoił naprzód siostrę, potem starego, pookrywał, dał dziecku ostatek chleba, bo więcej go upiec komu nie było, rozniecił większego ognia i skuliwszy się w kącie, chorobliwie drzemać począł. Siły go powoli opuszczały, uchodziły, sen napadał i dreszcz.
Dzwon cierkiewny, dawał się powoli słyszeć wśród
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.