wiatru, chwilami dźwięczał to znów ustawał, głosy przerywane, przestrachu, boleści, dochodziły uszów; wicher się wzmagał. Janko kilka razy otworzył oczy i zamknął je znowu, czuł, że nowe jakieś grozi niebezpieczeństwo; ale powstać, ratować się nie było siły. Opadał na przyzbę, tulił się, drżał, kurczył.
Na dworze ciemniało coraz, chmury naciągały czarne, wiatr się rwał do strzech, które obnażał, do drzew łamiących się, powyginanych, rozdartych. — W drugim końcu wsi świeciła łuna pożaru — i rozszerzała coraz bardziej. Z dachu na dach, przelatywało płomię wzmagające się, wiatr poddymał; — nikogo przy ogniu.
Ze dworu nikt wybiedz nie śmiał na wieś, na wsi nie było komu ratować — puste już chaty po cholerze, żarł rozniecony pożar. Kilka tylko cieniów czarnych, ruszało się koło ognia, byli to chorzy, co się grzać biegli, przejęci dreszczami poprzedzającemi zwykłe rozwinienie słabości. Dzwon poruszony bezsilną ręką słabo się odzywał.
W tem zadzwoniło na trakcie; — bryczka zaprzężona trzema końmi, wstrzymała się naprzeciw pożaru. Silny głos podróżnego zabrzmiał nad uszami nieprzytomnych ludzi, co się przy płonących węglach rozgrzewali. Słusznego wzrostu, silnej budowy mężczyzna, począł drapać się ua dach najbliższy jeszcze nie spalony i snopki pokrywające go, odrzucać. Za jego przykładem poszedł woźnica i kilku ludzi nadbiegłych. Dym czarny i gęsty ustawał, deszcz ulewny pomógł do ugaszenia ognia; który się ograniczył tem, co już zniszczone było.
Rzucając na dachu ludzi, przybyły Ostap, pędem pobiegł ku chacie, gdzie Janko, Zoja i Roman stękali nieprzytomni i pomocy Bożej, nie rachując już na ludzką, wzywali.
Wbiegł, spojrzał, załamał ręce — a dostrzegłszy przy ogniu dogasającym uspionego Janka wstrząsnął nim.
— Gdzie brat, gdzie żona, gdzie Kulina? — zawołał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.