Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Klasztor jezuicki był jakby czemś pośredniem między gwarem świata a zakonną ustronią, placem, na którym zwierało się życie i życia zaparcie. W samej jego budowie widziałeś myśl skierowaną ku pociągnieniu ludzi wytworem, blaskiem, wspaniałością, nagięciem się do smaku wieku. Symbole wiary złociły się, srebrzyły, kolorowały i migotały, przybrane bogato, strojne, wdzięczące; klasztor był wspaniały, obszerny, wszędzie w nim widny dostatek, wszędzie przeglądało staranie o pozór, o powierzchowność, o ubranie.
Przez ciszę jasnych korytarzy słychać było często wesoły dobroduszny uśmiech, czasem dźwięk miły, głos słodziuchny, nigdy tego szmeru pokornej modlitwy podobnego do szumu lasów, który za serce chwyta w klasztorach innych zakonów. Ani tu śladu ubóstwa i wyrzeczenia się świata: uderzały kwiaty pielęgnowane starannie, rzadkie, z innych sfer przybyłe, kosztowne zegary, piękne i wielkie obrazy, krzyże nawet robotą lub materjałem zastanawiające. Znać było, że ludzie co tu żyli więcej odwróceni byli do świata niż do Boga, że nie wyrzekli się pierwszego, ale panować mu chcieli. W twarzach zakonników uśmiechniętych, miłych, wysłodzonych lub poważnych czytałeś żądzę ujęcia każdego i wyższości. Stolnik, który tak swobodnym był u księży kapucynów, tu znalazł się bojaźliwym, onieśmielonym, niespokojnym! ginął w ogromnym gmachu, a dziwił się co krok czemuś i nim się dopytał celi księdza Ksawerego, długo błądził po klasztorze, który mu wielkie dał wyobrażenie o zgro-