Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

miętamy, im mniej osób pamiętać możemy, zerwawszy ze światem i rzadko się nań wychylając.
Stolnik się ukłonił, odchrząknął, a jezuita, obok niego przysiadłszy, zdawał się wejrzeniem, uśmiechem zachęcać go do wynurzenia, którego oczekiwał.
— Jakże zdrowie stolnika? — zapytał.
— Zdrowie? — rzekł pan Kornikowski, pokazując nogi — gdyby nie to, byłoby jak na mnie dobre, ale szkapy się zmęczyły... a do tego często gęsto i po kościach łamania doświadczam, są to przypomnienia mogilne...
— Gdzież znowu, a z twarzy — rzekł ksiądz Ksawery — ślicznie mi pan stolnik wyglądasz, zdaje się, żeś jeszcze odmłodniał.
— O! o! tak to w łaskawych jego oczach.
— Doprawdy! doprawdy!
— Właśnie, że to człowiekowi co chwila śmierć na myśli, przyszedłem do jegomości dobrodzieja poradzić się...
— W czemże mu służyć mogę? pewnie o pupilu mowa?
— A o kimżeby, jeśli nie o nim? Radbym żeby sobie stan i cel jakiś obrał.
— Dawnom go bardzo nie widział, — rzekł ks. Ksawery żywo i nie wiem, jak się kieruje.
— Dawno? — spytał stolnik z przyciskiem.
— O! tak! lat kilka jak mi znikł z oczów, szkoda go, jeśli pięknych danych mu od Boga zdolności nie użyje, młodzieniec zacny i głowa dobra...
Stolnik już wiedział co chciał wiedzieć, wes-