Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wchodzę w to — rzekł jezuita. Ale czemże się teraz zajmuje?
Stolnik się zmięszał; — uczy się prawa — odparł szybko,
— A! kiedy już rozpoczął, nie pozostaje nam tylko pobłogosławić. I w tym zawodzie wiele dobrego uczynić można, byle z Bogiem...
Mówili tak jeszcze z półgodziny, a stolnik, przekonawszy się dostatecznie, że Tadeusz od lat kilku nietylko nie bywał u ks. Ksawerego, ale go w oczy nie widział, odjechał, pożegnawszy jezuitę, przeprowadzony aż do wschodów, smutny i niewiele wiedząc, jak i co począć dalej.
Rozkazał kolaskę nawrócić ku ratuszowi i zastanowić się na placyku, a sam poszedł do sklepu Falkowicza. Tu już gospodarzył stary kupiec sam, jak zawsze obwinięty, okutany i niezmiernie zajęty. Na widok pana Kornikowskiego nie zdawał się bynajmniej zmieszany, podał mu, co ten sobie życzył, na zapytanie jego parę razy z pod chusty odpowiedział nawet, ale głos był tak dziwnie odmienny, iż już wcale młodego Siekierzyńskiego nie przypominał. Dla obcego nawet poznać w Falkowiczu Tadeusza było zupełnem niepodobieństwem, tak doskonale inna to była postać, mina, wiek, twarz nawet; stolnik co go od dzieciństwa na kolanach wykołysał, acz nie pewien swego, wyszedł ze sklepu mocno wzruszony i wątpiący.
— Cóż począć? znowu nań czekać we dworku i usiłować wymóc zeznanie? byłoby nadaremnie, złapać go na uczynku? niepodobna... lepiej to wszyst-