Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja mogę waćpanu odpłacić tąż samą monetą.
— Kochanku! — zakrzyczał Wichuła z zakrwawionemi oczyma, gdyż ile razy w impet wpadał, białka mu czerwono zachodziły. — Kochanku! pamiętam, żeś w moim domu i dlatego nie chcę gwałtu popełnić, ale ruszaj z Bogiem i rozpoczynaj proces, a zobaczymy, co z tego wyrośnie.
— Zgodnie więc nic nie uczynimy? — spytał pan Tadeusz.
— Ja z Siekierzynka chyba nieżyw ustąpię — rzekł Ksawery — i wiedz to, kochany panie, że zaczepić Wichułę, wolałbyś djabła zaczepić... mnie w kaszy nie zjesz.
— Ani mnie — odpowiedział Siekierzyński, — a zatem mam honor go pożegnać.
— I ja też! — śmiejąc się, rzekł Wichuła, i odprowadzając gościa w ganek, nie bez pewnego jednak niepokoju wewnętrznego. Ukłonili się sobie ceremonjalnie, zaszła bryczka i Tadeusz wprost pojechał do miasteczka.
A w Siekierzynku gwałt wielki! pan Ksawery pobiegł do brata, który w ogrodzie był przy otrzęsaniu jabłek, z wielką nowiną, siostra, która wszystko słyszała, pobiegła za nimi, narada, krzyki, śmiechy i odgróżki, wreszcie dosiadł Wichuła starszej szkapy, dał jej bizunem po grzbiecie i jak strzała poleciał do swojego przyjaciela, niegdy prawnika, dziś gospodarza, pana Wertkowskiego.
Wertkowski mieszkał o staję, był to już niemłody człowiek, dobrze pamiętający czasy zrzeczenia Siekierzyńskich, którzy acz podupadli, uważani byli