a w lewym policzku z jakiejś choroby widać, w środku zrobił się dół i ściągnęły muskuły, nadając dziwny wyraz tej części fizjognomji, tak że inny był z prawej patrząc, inny z lewej i jedna strona zdawała się ciągle uśmiechać, gdy druga patrzała ostro i surowo. Taż sama choroba zapewne, która skrzywiła twarz, wyciągnęła mu też jedną nogę, a chodząc, zamiatał nią, jak nie swoją, ręce wisiały mu długo i ogromnemi kończyły się palcami.
Pan Tadeusz cofnął się, myśląc, że to nowy sługus tynfa z niego wydrzeć przychodzi i już się do sakiewki gotował, bo ubiór prawnika niepoczesny omyłkę usprawiedliwiał, gdy głosem ogromnym, głosem jakby z piersi olbrzyma pochodzącym, dziwna ta postać odezwała się.
— Jestem do usług waćpana dobrodzieja.
— Pan Adam Pancerzyński?
— Tak, tak! ja sam, siadać proszę, a pan...
— Tadeusz Siekiera Siekierzyński.
— Czy nie Longina Sobiesława skarbnikowicza syn?
— Właśnie, panie dobrodzieju!
— Cieszy mnie, że go u siebie oglądam! bom rodzinę pańską szanował choć nie znając, gdyż młody byłem, jak szanowny rodzic jego żegnał się z światem. Czemże pomocny mu być mogę?
Tadeusz całą sprawę swoją opowiedział, papiery dobył, dał czas do ich przeczytania, a Pancerzyński z niesłychaną szybkością przebiegłszy je i wnet obeznawszy się cudownie prawie ze stanem sprawy, rzekł:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.