Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

Rumiane, błyszczące lice pana Sebastjana, który głową wszystkich przenosił, jak księżyc wchodzący, świeciło nad zgromadzeniem, osadzone na ogromnych szerokich plecach i pokryte czarną gęstą, chociaż ku skroniom przerzedziałą czupryną. Białe zęby, nieustannie na wierzchu, dobrze odbijały od rumianych ust i ciemnego wąsa jego. Miał na sobie granatową kapotę i biały pikowy żupan pod spodem, w ręku kielich, a w drugiej butelkę, z którą spotkał wchodzących, i zaraz pił zdrowie stolnika i Siekierzyńskiego, co taką aplauzów wywołało wrzawę, że z drugiej izby ukazała się postać niewieścia, domyślająca się widać, że ktoś nowy przybył do grona gości. Ciekawem okiem zmierzył ją Tadeusz, bo na niego mrugnął stolnik: była to dorodna, piękna czarnobrewa, nie pierwszej młodości, ale świeża i żywa i widać śmiała a rezolutna. Ubiór jej skromny bardzo, niedawno przybyłą ze wsi okazywał, trzymała w ręku kluczyki, a oczyma mówić się zdawała: — Jeszcze jeden truteń! czyż ich było mało! — Ruszyła nawet ramionami; poczem znikła.
Pijatyka wściekle wrzała w całej izdebce, a nowoprzybyli trzeźwi jeszcze, dziwnie się wydawali wśród zarumienionych, ożywionych i już niezmiernie czułych gości co wcześniej poczęli śniadańko. Pan Sebastjan był wszędzie: wszystkich zaklinał, by pili, prosił na klęczkach, całował ledwie nie po rękach, dusił w szerokich objęciach, wykrzykiwał i, nie mogąc na kim wymóc spełnienia kielicha, używał w ostatku wykrzyku zwykłego: — Pod kpem!