Pieszo, bez czapki, w weselnym stroju, nieprzytomny przywlókł się Siekierzyński nie do domu, ale do dworku swojego w Lublinie. — Jak zaszedł? co go tam wiodło? w jaki sposób sto razy nie zatrzymano go w drodze? nie wiem. To pewna, że nie biorąc posiłku, nie spoczywając prawie, w kilka dni po opisanych wypadkach zjawił się w progu swojego dworku i upadł bezsilny na schodkach, głowę składając na zbutwiałem drzewie.
Kobieta, która od niego najmowała ten domek, poznała go z twarzy i przeniosła do izby, a sama pobiegła za lekarzem. Chory dziwacznie z gorączki wygadywał, wzrok miał obłąkany i targał się co chwila do szabli, której bogata tylko pochwa u boku jego wisiała jeszcze. Ze słów jego nic zrozumieć nie było można, uśmiechał się, obwiniał, rwał zabijać, złorzeczył, śpiewał, modlił się i płakał.
Rozeszła się wieść po mieście o dziwnem tem przybyciu Siekierzyńskiego i przez doktora dostała się do klasztoru jezuitów, a nazajutrz zrana ksiądz Ksawery siedział u łoża chorego. Stan jego był zdesperowany, gorączka bowiem coraz się wzmagała i lekarz przesilenia jej szczęśliwego wcale nie spodziewał. Jezuita napisał do stolnika i posłał umyślnego, ale ten powrócił z wieścią, że pan Kornikowski sam był ciężko chory i przybyć nie mógł, chyba za dni kilka.
Tymczasem stan Tadeusza szybkiemi kroki zbliżał go do grobu, a rzadkie chwile jaśniejsze i przytomne w głębokiem i rozpaczliwem milczeniu spływały; ksiądz Ksawery napróżno chciał zajrzeć w głąb jego duszy; jako katolik wyznał mu grzechy, jako człowiek zamilkł o swoich boleściach, śmierć przychodziła wielkiemi krokami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.