temu hołyszowi, a! rychlej się, mości dzieju, ziemia pode mną zapadnie! o! co nie, to nie. — To mówiąc, splunął i rzucił się jak dzik skaleczony. — Zalał on mnie, zaleję i ja jemu za skórę gorącego sadła! a zobaczymy czyje będzie nawierzchu!
— A to po chrześcijańsku? — rzekł ksiądz.
— Już niech to sobie będzie, jak chce — odparł gwałtownie szlachcic — ale prędzej niebo się na ziemię zwali, niżeli ja podam rękę pierwszy Siekierzyńskiemu...
Nie było co mówić więcej, proboszcz pokiwał głową i poszedł do skarbnikowicza. Zastał go chodzącego wedle zwyczaju wielkiemi kroki po pierwszej izbie, z głową do góry, z ręką na plecach jedną, za pasem drugą, z uśmiechniętą błogo twarzą.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
— Na wieki wieków, ojcze! a! a! wiecie wielką nowinę! Pan Bóg mi dał syna... myślę jakie mu dać imię, w samą porę przychodzicie.
— Winszuję i życzenia składam ze szczerym afektem, dla całego ich domu, jako sługa i Bogomodlca...
Skarbnikowicz się skłonił.
— Błogosławieństwo Boże — kończył ksiądz; — warto szczęśliwą chwilę pięknym uczynkiem oznaczyć.
— Chrzciny będą solenne...
— E! to nie o chrzciny chodzi, skarbnikowiczu dobrodzieju... ale żebyś tak w imię Boże... pogodził się z Wichułą, toby to była w niebie radość, żeby się to zgorszenie ukróciło. — Twarz Siekierzyńskiego zasępiła się, milczał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.