nie umiał nic z niego dobyć, prócz kilku słów zimnych. Mówiąc, nie patrzał na niego jak przedtem, ale słupem oczy wlepiał to w ścianę, to w podarty pułap, to w okno. Widocznie opanowała go melancholja, jak to podówczas zwano, czyli inaczej hipochondrja, wedle wyrażenia pana Kornikowskiego, z którego ust mam te wszystkie szczegóły.
Zlękła się wielce jejmość, widząc ten stan umysłu skarbnikowicza, a co gorzej, że nagle chudnąć począł; była cicha narada z księdzem proboszczem i stanęło na tem, żeby doktora Niemca, niejakiego Vogelwiedera, Szlązaka, zamieszkałego w pobliskiem miasteczku wojewody mazowieckiego, przywołać. A że nie chciano przestraszać Siekierzyńskiego i aprehensji w nim wzbudzać, udała pobożnie pani skarbnikowiczowa, że doktora tylko dla dziecięcia sprowadza. Pojechał tedy proboszcz sam po Niemca i przywiózł go do Siekierzynka; a stojący we wrotach Wichuła roześmiał się na całe gardło, widząc że go wieziono do sąsiada, i rzekł zajadle:
— Taki zagryzę bestję!
Ksiądz, słysząc to, aż się przeżegnał, jakby szatana spotkał.
Fizyk Vogelwieder, bo tak podówczas zwano lekarzy jeszcze, był to otyły Niemiec, ubrany po swojemu kuso, śmiesznie w peruczce pudrowanej z ogromnym harbeutlem, z wielką trzciną w ręku, w kapelusiku; przystrojony łańcuszkami, dewizkami od ogromnego zegarka, mający kieszenie pełne leków, bo był razem doktorem, farmaceutą, chirurgiem, dentystą i apteką chodzącą. Niewiele umiał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.