domiony i wcześnie talara ostatniego nagotował, uwinąwszy go w czysty papierek; zapowiedział tylko proboszczowi, że ręki nie poda szołdrze i że do stołu z nim nie usiędzie.
Jakkolwiek Niemiec zwykł był poczynać sobie ze szlachtą ubogą bez ceremonji, a dom w Siekierzynku nie zwiastował dostatków, ujrzawszy poważną postać Siekierzyńskiego, który i w wytartym makowym kontuszu miał minę pańską, fizyk ukłonił się pokornie i uczuł jakąś potrzebę obejścia się przyzwoitego.
Pod pozorem rozmowy wlepiał oczy w skarbnikowicza, badał jego oddech, blask jego oczów, niby dla obejrzenia kształtów pięknej jego ręki pomacał pulsu, na co milczący gospodarz pozwolił choć ze wstrętem, bo nie lubił Niemców, mając ich wszystkich za nieszlachtę i wyrwigroszów; nareszcie poszedł do dziecka z proboszczem i tu, spytany przez jejmość o stan zdrowia męża, powiedział bez ogródki:
— Barzo zła! barzo zła! hypochondriacus! puls febryczny... ciężka sprawa! będzie bryk!
Tego bryk szczęściem nie zrozumiała skarbnikowiczowa, proboszcz zagadał i spytał co robić choremu. Fizyk Vogelwieder miał na wszystko trzy tylko lekarstwa: krwi puszczenie, pigułki czyszczące i womitif jak go nazywał, a że choroba była silna, zadysponował wszystko troje razem. Pozostawało przekonać Siekierzyńskiego o potrzebie użycia leków, o chorobie, której nie czuł, i skłonić go do posłuszeństwa. Różnych i wszystkiego rodzaju pró-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.