Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

językiem? czemu nie gadaj? owszem, gadać będę. Otóż masz, jest nasz dworek, ot ten, co to go widać, jakby wyglądał z-za parkanu wylazłszy trochę, dwa okna z jednej, dwa okna z drugiej strony, a studeńka... Masz tobie, u nas bo niema studni! omyliłem się... wiu! płocka! szpak wyciągaj! Andrzeju, nie zostawaj! słysz! a jak wjedziemy do miasta, pilnuj fury ztyłu, żeby cię nie okradli, bo broń Boże szkody, jak mi Bóg miły, sam ci wlepię...
Koło uderzyło o kamień, a Maciej począł kląć kamienie.
— Oj to lud! to lud! a nie zdjąłby to kto z drogi kamienia! nie! jadą, koła psują, a nikt nie odtoczy! hultaje! próżniaki!
— A czemuż ty tego nie zrobisz?
— Albo to ja tutejszy? — odparł Maciej — jak wasannie pstro w głowie, co to do mnie należy? Ale ja zdawna znam lubelczyków, o! próżniaki! próżniaki...
I jechał dalej aż się do bram zbliżyli, i krętą uliczką na Winiary zawrócił Maciej.
Wdowa, wpośród ciżby żydowstwa i gwaru miejskiego, zupełnie straciła głowę, spuściła oczy, objęła dziecię ciekawie poglądające na wszystkie strony i zdała się na sługi z wyszukaniem dworku, do którego wprost zajechać mieli. Maciej podniósł się z siedzenia i począł pomiędzy brykami, furami, piechotnymi, straganami i ławkami przekupniów wywijać z niepospolitą zręcznością, odzywając się głosem i batem, polegając na swej pamięci, że do dworku trafi. Ale niestety! lat pięć jak nie był