jego posępną miną i wcale starannym żałobnym ubiorem, jaki miał na sobie, tak że go wziąć było można za kogoś zamożnego, a zamożność, bogactwo tak imponuje!
Tadeusz spojrzał, podniósł się nieco i może rad rozmowie, odpowiedział:
— W istocie piękny widok.
— A dla mnie to i nie dziw, — mówił jegomość w kunach, — bom już stary, podtuptany, czas mi spoczywać i to moja rodzina; ale młodemu, jak pan dobrodziej... i zapewne obcemu?
— Nie jestem tu obcy, od dzieciństwa żyję w Lublinie.
— Jam się tu i urodził, — kończył stary, siadając już nieco opodal i spierając się na lasce, — i miło sobie tak zgóry spojrzawszy odświeżyć w pamięci, co to się tu przebiedowało, przeżyło, przechorowało.
Tadeusz tylko spojrzał na rumianego i dostatnio ubranego jegomości, jakby się dziwił, że i on o biedzie mówił; domyślił się znaczenia tego wejrzenia stary i dodał.
— Boć to człowiek niezawsze był tak rumiany i otyły i niezawsze miał czem tak uczciwie grzbiet okryć... ah! ah!
To mówiąc, westchnął i zamilkł.
— Gdyby to nie było niedyskretnie, — dodał po chwilce — przyznaje, że oddawna postrzegam pana chodzącego po mieście i za miasto, tak jakoś zadumanego i bez celu, że mnie chętka bierze spytać, co też pan w Lublinie porabia?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.