i choć ciągły był wpływ potrzebujących, ciągła sprzedaż towaru, zbywał przychodniów milczeniem. Dorota stała drzwiami zasłoniona długo i próżno, przypatrywała się przez szparę starcowi i pojąć nie mogła, co się jej przymarzyło.
W istocie dziwne miała przywidzenie, zdało jej się, jakby słyszała wykrzywiony niezręcznie stłumiony umyślnie głos Tadeusza; ale sama się z tego potem śmiała, tłumacząc sobie dziką myśl swoim niepokojem o wychowańca. Falkowicz był tak stary i siwy, śniadej płci, niski, gruby! A wreszcie cóż być mógł za stosunek kupca z dzieckiem rodu Siekierzyńskich! Tylko widziany kilka razy i znikający w tej kamienicy Tadeusz dawał do myślenia Dorocie... że kryjówka młodego człowieka i ten głos osobliwszym sposobem w jednem się miejscu zbiegły.
Wróciwszy, nie wspomniała o tem, co się jej przysłyszało, Maciejowi; byłby ją wyśmiał, ale z różnych poznak wnioskując i myśląc długo, poczęła wpadać na jakieś domysły, które ją nazajutrz znów do sklepu zagnały. Weszła tak, że jej Falkowicz nie widział, a gadał do kogoś — głos, jakkolwiek przebrany, zestarzony, wykręcony, tak jej był znany od pieluch! — Był to głos Tadeusza, nie mogła się zmylić!
Pan Tadeusz, ostatni z Siekierzyńskich, ów dawny szlachcic kupcem! cóż mu się stało? być-że to mogło? Była pewna, że się nie omyliła i w głowie jej się plątało, tak pojąć tego nie umiała; nie rozumiała ani celu, ani powodu... ale jakiś niepokój ją opanował, jakby o zbrodni się dowiedziała, jakby popełniła występek. Siadła i zaczęła gorzko płakać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.