Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

więcej pobladł ani się przeraził; słowa zamarły mu w ustach, zatrząsł się, namarszczył brew. — Jak? co? gdzie?... to być nie może? — wyjęknął — powiadam ci, to być nie może! on! on! Siekierzyński! potomek hetmanów i kasztelanów.
— Ciszej, panie stolniku, ciszej na Boga, jeszcze nas kto posłyszy, tak jest! został kupcem.
— Prędzejbym myślał, że się utopi! — krzyknął stolnik porywczo — ignominia! infamia! ale mów-że, wasanna, mów-że, jak to się stało?
— Jak to się stało, ja tego nie wiem, ale jak się przekonałam, to zaraz się wytłumaczę... Jak zaczął panicz z domu rankiem uchodzić, a aż w nocy powracać, zlękliśmy się z Maciejem i szpiegowaliśmy go. Otóż w kamienicy, do której chodził, nadole jest sklep, napisano Falkowicza, a to nie Falkowicza żadnego, tylko jego.
— Cóż on tam u kaduka sprzedaje?
— Co? pieprz, rodzynki, imbier, cukier... zwyczajnie kupiec.
— Jakto! tak, w biały dzień, bez wstydu, psu oczy sprzedawszy!
— O! nie! zobaczysz, pan, co za dziwy z siebie zrobił! przebrał się, powiadam panu, jak na zapusty! włosy siwe, twarz oliwkowa, garbaty, stary.
— A co ty mi androny prawisz — krzyknął stolnik, laską stukając, — to brednie, powtarzam, to brednie.
— Ale, pani, ja go wyhodowałam, poznałam go! po głosiem go poznała, to on, jak mi święta pamięć jego matki!