Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyśmy otworzywszy i te, weszli do izby na pół pod ziemią o jednem oknie, objęła mnie wilgoć, chłód, i póki się oczy nie oswoiły, nic dojrzeć nie mogłem. Ciemno było, pod nogami posadzka kamienna, nad głowami sklepienie osobliwe, pogięte i pofałdowane. Coś było do więzienia in fundo podobnego. Okienko małe w murze grubym z kratą, okrytą pajęczynami i śmieciem. Szyb w niem tylko szczątki pozostawały.
Powolim się dopiero rozpatrzyć zdołał. Izba była przestronna. Z jednej strony stał nagi tarczan nizki, na którym siennik zgnił, tylko z niego resztki śmiecia zostały; w głowach poduszka z grubego płótna, spłaszczona, czarna, też przebutwiała być musiała. Obok na stoliczku prostym powywracane dzbanek, miski, łyżka drewniana, lichtarz, leżały w nieładzie, z okruszynami spleśniałego chleba i białemi kośćmi rybiemi.
Gdym się przypatrywał, postrzegłem jeszcze na ziemi płaszcz czarny, podarty i oszarpany, i pas cały w strzępach.
Przy drugiej ścianie sterczało żelazne ogniwo, jakby od łańcucha, a tuż pod niem na ziemi, porwany też łańcuch zardzewiały z okowami, które do rąk czy do nóg niegdyś służyły.
Gdym się z trwogą rozglądał po tem więzieniu, bo nie co innego to być mogło, postrzegłem ponad tarczanem na murze zczerniałym, porysowane znaki, poskrobane litery i napisy jakieś; lecz ledwiem ku nim się zbliżył próbując odczytać, gdy mnie klucznik mocą oderwał, nie dopuszczając się rozpatrywać.
Nie śmiałem go pytać co to wszystko znaczyło. Podprowadził mnie ku oknu i palcem wskazał, że tak było wykierowane, iż przez nie drzwi kaplicy widać było, a gdy te stały otworem, pewnie i księdza przy ołtarzu mszę świętą odprawiającego.
— Stare to dzieje — powtórzył — a uchowaj Boże, abyś Waść tych co to budowali o okrucieństwo posądzał.