mruczał i zamilkł opadłszy na krzesło, ale ciągle się w jedno miejsce wpatrywał.
Nierychło potem, dziwnym głosem jakimś począł, jakby do kogoś niewidzialnego dla mnie.
— Znam cię, znam! takim jesteś jak na obrazie W Nieświeżu, ale czegóż chcesz? Czy już wybiła godzina? Nie. Jeszcze mi trzeba o jedno przebaczenie prosić, tego mi nie dano...
Czyś przyszedł słuchać rachunku sumienia?
Cóż to jest? więcej was... dwóch, trzech! Czarny także, Lizdejko... Rudy... Bogusław, Mikołaj; co was tu przyszło!... ale godzina moja nie wybiła jeszcze. Obiecałem się przystawić do Białej — i musi też tu przyjść ta, przeciw której zawiniłem. Pan Bóg ją ześle. Katembrink mi to obiecał... kury piały przez głupotę. Chciałbym pożyć jeszcze, póki te sto tysięcy nie staną, które sejm wotował...
Cóż wy głowami kiwacie? myślicie może iż sejm darmo głosował i że z tego nie będzie nic?
Strach mnie przejął słysząc ten głos i chciałem przerwać mu. Zbliżyłem się pokaszlując, a nogami szastając.
— Mości Książę, nikogo niema.
Rozgniewany ręką rzucił, jakby odpychał, i głośno zawołał do mnie.
— Milczeć, panie kochanku...
Ślepy chyba jesteś. Oto Lizdejko stoi, arcykapłan, siwa broda po kolana, w ręku pasterał, na głowie infuła. Pokłoń mu się...
W głosie jakby łzy czuć było, począł się w piersi bić.
Mea culpa! mea culpa! Choć Radziwiłł, alem człowiek i grzeszny. Przyszło mi się rodzić na ciężkie czasy... Prawda, ślepy byłem często, panie kochanku, arcykapłanie, za to też mnie Pan Bóg na dni ostatnie ukarał ślepotą, gdy najwięcej na światby się patrzeć chciało. Ślepym był, alem drogi szukał, a ludzie nie poczciwi wskazywali mi ją bałamutnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.