Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Trzeba było kłamać. Szyłejko bosy, w berlaczach, wilczurę tylko narzuciwszy na ramiona, wyleciał przestraszony.
— Co to jest? — zawołał — sam jeden? zkądże? coś się tak przypóźnił? co u kaduka? czyś co spłatał? gadaj!
Weszliśmy do izby; uplotłem mu bajkę z potrzeby, żeśmy z księciem polowali w sąsiednich borach, żem się z koniem obłąkał, szukając drogi, tułał całą noc po zaroślach i lasach, i ledwie nad ranem do niego dobił. Zaraz tedy ognia rozpalili, wszedłem do izby i rzuciłem się na tarczan jak nie żyw.
Szyłejko dopiero spojrzawszy mi w oczy krzyknął:
— Ty jak Piotrowin z grobu wyglądasz? Co ci jest? strachuś się najadł czy co?
— Zmęczyłem się.
— A pewnieś głodny?
— Mnie i marcypanaby się w tej chwili nie chciało, poprosiłem go tylko o lada jakie posłanie i cokolwiek, choćby kulbakę, pod głowę. Chciał mnie rozpytywać, lecz słowa dobyć nie mógł. Poprosiłem go o kwaśne ogórki, aby wino i żółć przetrawiły we mnie, i ległem spać co prędzej, by się od gadania i kłamania uwolnić.
Na sen mi się wcale nie brało, choć zmęczony byłem jakbym plagi wziął najokrutniejsze, i kości w sobie czułem wszystkie. Przeleżałem z zamkniętemi oczyma do dnia, myśląc i przemyślając co się tam stać mogło i co się jeszcze z tego wszystkiego wywiąże.
Szyłejko wstał zaraz, bo w gorzelni pędził, i woły już miał na stajni, musiał dojrzeć sam, gdy im brahę zadawano. Jam leżał i leżał sam, medytując.
Nic się odemnie nie dowiedział. Już dzień był wielki, gdy polewkę przełknąwszy, pożegnałem go i kazałem sobie konia podać; okazało się dopiero po dniu, żem miał szpetnie na łopatce oszarpniętą skórę do żywego. Złożyłem to przed Szyłejką na las i krza-