z obawy, aby tam w Wenecji wschodniego moru i zarazy nie zastał — dożył na zagonie rodzinnym do dni końca.
W dziedzicznym jegomości Robninie było piękne jezioro, a na niem wysepka mała, u brzegów trzcinami porosła, w środku piaszczysta. Otóż z tego ostrowu Bernat sobie małą uczynił był Wenecję, zmurowawszy tam parę domków na palach, dosyć okazałej z dala struktury. Nikt tam nie mieszkał, prócz jednego rybaka; ale dziedzic często różne zabawy wyprawiał, gości spraszając, i gondolami ich czarnemi, na sposób wenecki zbudowanemi, przewoził do swej »Isola Bella«, jak ją nazywał. Na te dni stroił się w lamy i brał czapkę, która zakrawała na książęcą doży, oryginalnym kształtem; murzynek nosił nad nim purpurowy parasol, złotemi frendzlami przyozdobiony, a dwoje pacholąt facolet na poduszce i worek staroświeckiej formy, z którego jałmużnę rozdawał między dziady chciwie na niego czekające. Był na wyspie i moździerz, z którego na przybycie gości i gospodarza ognia dawano, i wieża z wywieszoną chorągwią, pomalowaną w herby Lippich z Nałęczem owym Gostomskich.
Wszystkie te niewinne dziwactwa pana Bernata sprawiły, że mu okoliczni wieśniacy, ba! i bracia szlachta dali przydomek: »Półdjablę Weneckie«. Wiedział on sam o nim, ale się z niego śmiał i prawie mu był rad; a gdy na humor mu przyszło, pytał się czasem z cicha sąsiadów: »A co? prawda? półdjablę? hę? półdjablę weneckie?« I brał się za boki śmiejąc, tak mu się ten przydomek podobał.
Ale żadne w świecie, by najniewinniejsze dziwactwa i fantazja, płazem człowiekowi nie przechodzi. Mimo jejmości, która była zapobiegliwą i oszczędną, mimo pięknej wsi posagiem wziętej, mimo kapitałów dziadowskich jeszcze, Bernat dobrze majętności naderwał; a gdy życie skończył, wierzycieli obliczono, syn jegomości i pozostała wdowa przestraszyli się, aby im ojcowizny zbywać nie przyszło.
Jednak pracą i oszczędnością jakoś się to połatało.
Tylko się zaraz wyrzekli owych pańskich fantazyj, budynków na Isola Bella, które opustoszały zupełnie i poszły w ruinę, gondoli, którym próchnieć dozwolono, i murzynka. Tego przyjął do służby swej wojewoda Jabłonowski.
A że za pana Bernata dużo się ludzie byli rozpróżnowali i opuścili, musiał syn jego sprężyście się brać do gospodarstwa, co się nie podobało; ochrzczono go więc znowu owem spadkowem — Półdjablęciem weneckiem.
Wcale to nie był zły człowiek, i szatańskiego w sobie nic nie miał; ale ściślej pilnując sprawiedliwości, nie pobłażając nikomu, naraził się wielu. Surowego był nader obyczaju, posępnego oblicza, a pod starość księgi lubiał i chętnie się w nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —