— A co masła zjedzą! — dodała — bo pewnie kucharza jakiego Mondkucha ściągną, co je łyżką na ogień rzuca, choćby śmietankowe.
— W gospodarstwie przerwa wielka... — zaczął sobie Pukało. — Do ogrodu i koło domu ludzi oderwać muszę, aby zaraz robili. Niby z listu widać, że lada dzień spaść nam mogą... Piasek trzeba zwozić, grodzić, bielić... oficyna całkiem obleciała, kominy czarne jak Cygany...
Wszyscy brali się za głowy, zakłopotani.
— At! at! — pocieszał proboszcz — nie trzeba znów nieszczęścia z tego robić, co Bóg dał na pociechę biednego rodzaju ludzkiego... grzech i to.. Jakoś to będzie; Pan Bóg pomoże, aby człowiek dobrze chciał. Niech będzie pochwalony.
I to rzekłszy, wymknął się, brewiarz cisnąc pod pachą, rad starowina, że ich porzucił, bo nie mógł poratować; a stękaniny słuchać nie miło.
Pukało i Murzynowska do północy niemal radzili i kłopotali się.
Nazajutrz wrócił przy pracy i humor lepszy, i weselsze na przyszłość spojrzenie. Krzątali się już, jak gdyby państwo młodzi co chwila przybyć mieli.
Ile pobitego drobiu sprzedano, wytrzymawszy do ostatecznego terminu, ile kadzidła wyszafowano we dworze, smolki, skórek od jabłek, trociczek i proszków, zliczyć trudno. Jesień się zbliżała krokami wielkiemi, żniwa skończyły, lasy pożółkły, poczerwieniały, poopadały z liści, — nie przyjeżdżali i nie przyjeżdżali.
Listy wprawdzie przychodziły, obiecujące wkrótce przybycie, nie oznaczające terminu. Po każdym z nich z nową gorliwością brali się Pukało i Murzynowska do przygotowań; ale tygodnie i miesiące upływały, a ich nie było i nie było.
Zaczęto już i w piecach przepalać, i olchowemi suchemi drewkami po kominkach, bo przymrozki brały, gdy jednego poranku, kiedy Pukało był nieubrany, a Murzynowska chodziła około chorego cielęcia, ni stąd, ni z owąd wsunęła się w dziedziniec landara obłocona, zaprzężona końmi posprzęganemi ze wsi. Chłopiec przybiegł dać znać na folwark, że państwo przyjechali.
— A! dalifur! a kontusz w kufrze! — krzyknął Pukało.
— Matko Boska! to nieszczęśliwe cielę! — wołała, biegnąc co tchu po kitajkową zieloną suknię Murzynowska.
W domu nawet od trzech dni, jak na złość, nie przepalano... Był chłód przejmujący po pokojach.
Na progu w ganku nie przyszedł ich nikt z chlebem i z solą powitać... ale Konrad pocałował w czoło młodą swą, piękną, choć
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —