smutną i strwożoną małżonkę, przypatrującą się dziwnie temu domowstwu poważnemu a smutnemu, które się zwało przyszłym jej domem.
Po tamtym kraju jakże się tu wszystko wydawało dziwnie, smutno, chłodno dziko, ludzie jacyś zbiedzeni, niebo szare, kraj płaski, wody ubogie!... a jak na złość nawet w tej porze ani zieleni, ni kwiatu!...
Na jej twarzyczce wdzięcznej znać było walkę, którą odbyła, nim opuściła ukochane Lido, brzeg Adrjatyku i pływającą po morzu ojczyznę swoją. Zbladła, osmutniała, tęsknotą była obleczona od stóp do głowy.
Jemu radością świeciła twarz, on oddychał raźniej, rozmawiał z każdym kamieniem i drzewem, śmiał się do ludzi i ścian; ona coraz wyglądała smutniejszą, nie mogąc tej radości podzielać.
Napróżno ściskał ją, całował, chciał utulić i rozruszać, i ująwszy pod rękę powiódł po domu, ukazując jej bogactwa swoje. Niestety! choć dom zamożny był, dostatki te ubogo się wydały dziewczęciu, które widziało pałace Contarinich, Morosinich, Cornarów i innych patrycyuszów Wenecji. Wszystko tu było skromne, szare, niebłyszczące, ciche jak dawne życie wiejskie, aż sam Konrad się zdziwił. To co dawniej wydawało mu się pysznem, znajdował biednem i małem. Nawet rozmiary dworu zdawały mu się czegoś ciaśniejsze... Wszystko postarzało i jakby w ziemię zapadło.
Cazicie jedno z daleka widne jezioro podobało się... Woda przypominała jej ojczyznę, uśmiechnęła się do niej jak do starej młodych lat przyjaciółki.
Ale nareszcie i Pukało nadszedł zdyszany, w nowym kontuszu ze źle związanym pasem, za którego przecię nieforemny węzeł chłopak po uszach oberwał. Niósł w rękach półmisek z chlebem i solą, która się przewróciła i wysypała. Omen był straszny.
Ale Konrad pochwycił starego w objęcia, i całując go płakał, a Pukało też sobie się rozszlochał. Cazita patrzała z dala niespokojna. Nie wiedział stary, jak ją przywitać, pana prosił za tłómacza, a ukradkiem spojrzał jej w czarne oczy, i wydała mu się w tej chwili dobrą i miłą... a dziecięcą... Więc ścisnął raz i drugi za kolana, schyliwszy się, i tak przemówił wymownie, a od serca, że Cazita zrozumiała, jeśli nie słowa, to intencję i uczucie.
Tu w kitajkowej sukni zielonej, myśląc zawsze o konającem cielęciu, wbiegła i Murzynowska, mniej śmiało. Przypomniała ona pani Konradowej trochę ciotkę Anunziatę, na mniejszą skalę, i temu winna była uśmiech, który ją spotkał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —