Przyszła jakoś do siebie cudzoziemka, uśmiechnęła się i do męża, poszli razem gospodarstwo oglądać do szeleszczącego liśćmi ogrodu, na podwórzec... słowem po całem dworze...
Tu biednej Cazicie wszystko trzeba było tłómaczyć, i wszystko się jej wydawało niezrozumiałem, mimo pracy, z jaką mąż usiłował ją w nowe wtajemniczać życie. Roztargniona, szukała oczyma — jeziora...
Mimo chłodnego powietrza, uprosiła, że doszli aż do brzegu, i stanęli przysłuchując się szumowi fali, ale po chwili pobladła smutna.
— Słuchaj, mio caro, rzekła, to coś okropnego! Ta woda inaczej się odzywa i co innego mówi... głos jej zimny, macoszyn, nie mojej matki Adryi... nie... Ja nie rozumiem nic... to język wasz... obcy... to woda jakaś inna, smutna... bez smaku...
Zaczerpnęła jej dłonią i rzuciła na ziemię.
— Jak to! zawołała: taka przestrzeń wody bez odrobiny soli!... Mojej fali znam smak ostry i szczypiący... tu... zepsuty, — czy ją mróz wasz wygotował... czy...?
Zamilkła, bo Konrad posmutniał. Uczepiła mu się na ramieniu.
— Cóż robić! szepnęła — to twoja ojezyzna... Chciałeś, bym jej spróbowała, żyć bez niej nie możesz... a ja... a ja... — dodała tuląc ręką bijące serce — ja bez mojej... dla ciebie, spróbuję!
Poszli, już nic nie mówiąc do siebie. Czasem zbudziła go jakiem pytaniem lub przykrym dla niego uśmiechem.
— U was wszystko z drzewa, u nas wszystko z kamienia... jak to dziwnie! mówiła. I nie boicie się ognia, wiatru, wody?
— Ale u was ja się więcej jeszcze boję morza, wśród tych stosów kamieni na drżących palach, które jedno wstrząśnienie poobalać może.
— O! zawołała Cazita... wieki to stoi...
— I to stoi wieki, dodał Konrad — a człowiek żyje tak krótko...
— To prawda, szeptało dziewczę, — tu na każdym kroku czuć, że się nie na wieczność budowało.
Ludzie, domy, zwierzęta wszystko ją dziwiło. Przestraszyła się rwących koni, które Konrad ze stajni wyprowadzać kazał; załamała ręce, gdy wsiadł na jednego z nich, aby i jej swą zręczność pokazać, i po długim spoczynku, znowu się uczuć na siodle...
Cazita padła prawie na wschodkach ganku, gdy młodzieniec uniesiony wspomnieniem wojaczki, wypuścił drogą wierzchowca i jak strzała pędząc znikł jej z oczu. Już płakać zaczynała, gdy zawróciwszy w czwał powrócił, osadził konia i skoczył z niego do stóp jej.
— A! Corradino! już ja ci chyba nigdy nie pozwolę dosiąść konia. Ty szalejesz! to jest dzikie stworzenie!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —