— Konradzie mój! już wiosna! już wiosna! Na Lido puściła pewnie winna latorośl... Jedźmy! jedźmy!
Konrad czekał; jemu tak żal było swojej wiosny i rozwoniałych brzóz, i pękających bzów... Odkładał do jutra. Próżno przymilała się Cazita, prosił tak pięknie o dzionek jeszcze, o dwa dni — czekała, patrząc okienkiem...
Nawet czarodziejskie to u nas odmłodzenie ziemi, nie zdziwiło jej i nie ucieszyło, patrzała na drzewa z wyrzutem prawie, że do włoskich nie były podobne, kwiaty znalazła drobnemi i słabemi, wody jeziora wydały się jej brudniejsze nawet, niż woda lagun weneckich...
Konrad czuł, że potrzeba było jechać, bo Cazita nikła mu w oczach, bo policzki jej kwitnące traciły barwę, wzrok blaski wypłakane, czoło pogodę...
Ale jak się tu było przyznać przed rodziną, przed swoimi, nawet przed starym poczciwym Pukałą, że zamiast wziąć się do gospodarki, Konrad miał znowu puścić się na nie wiedzieć jak długą pielgrzymkę? Domyślał się tego Dalifur, ale przypuszczenia odpędzał, wmawiał w siebie, że się młoda pani przyswoi.
Nareszcie jednego wieczoru, gdy zostali sami, Konrad zbliżył się do starego przyjaciela domu i kładąc mu ręce na ramionach, rzekł cicho:
— Kochany mój Pukało, nie mam co taić przed tobą... Cazita chora... tęskni co dzień gorzej, niczem jej rozerwać nie mogę, niepokoi się też o ojca, od którego nie ma wiadomości... Musimy jechać, musimy!
Stary nie odezwał się słowa, głowa mu opadła na piersi.
— Nic to nie pomoże, — rzekł po chwili, ona tęskni tu, ty będziesz tam tęsknił... Rób jegomość, paniczu, co ci serce dyktuje. Moje oczy może was już nie zobaczą, a ojcowizna pójdzie marnie. Ale się stało!
Konrad westchnął także.
— Stary przyjacielu cóż mam począć? Widzisz jak ta biedna wygnanka zbladła, zmieniona, chora? mogęż ją dla siebie poświęcić? godziż się to?
Pukało nic nie odpowiedział, milczał, gładząc wąsa.
— Ano, róbcie jak wola wasza, nie ma co tu radzić stary...
Skłonił się i odszedł ze łzą na oku, z czapką na uszy głęboko nasuniętą, sumując.
Na progu już Stefanek i Murzynowska poznali po minie, po sposobie otwierania drzwi, że stary z czemś złem powrócił ze dworu.
Stefanek tylko głową kiwnął ku klucznicy, a ona skinęła potakująco, nie śmieli się, szanując smutek jego, odezwać; domyślali się zresztą po trosze o co chodzić mogło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —