ofiarował się jechać natychmiast, ugodzono się więc z nim do Wenecji.
W mieście zaręczono za kapitana, że był doskonałym żeglarzem i starym doświadczonym sternikiem, że znał brzegi, mielizny, niebo i wodę, jak swoją kieszeń. Wyglądał też na człowieka, który suchary jadł nie z jednej beczki — (bo nie można było o nim powiedzieć, że chleb jadał nie z jednego pieca). Ogorzały, czarny, ze skórą wyprawną od słot i słońca, zarosły jak niedźwiedź, w osmolonej kurcie podobniejszy był do korsarza niż do uczciwego kapitana statku, trudniącego się przewozem towarów, a w wolnych chwilach rybołówstwem. Kilku ludzi równie dziwnie dobranych składało całą załogę.
Cazita wszakże uczuła się dopiero wesołą i szczęśliwą, gdy pokład kołyszący się już w porcie pod stopami jej, tak, że się ledwie na nogach utrzymać było można — poczuła. Oko jej ku Wenecji zwrócone błyszczało.
Gdy kotwice ściągnięto, a statek o na pół rozwiniętym żaglu wyruszył, fala nim tak rzucać poczęła przy wyjściu na pełne morze, iż wszyscy prócz majtków posiadać i czepiać się musieli lin i drągów, aby ich wiatr nie zrzucił z pokładu, lub woda przez głowy przeskakująca nie zmiotła.
Było to ku wieczorowi, a po małej próbie kapitan Seboni przekonał się, że nocą płynąć dalej nie było podobna; musiano się zwrócić do portu i tam znowu kotwice zarzucać do rana. Ale ani Cazita, ani Konrad nie wysiedli już na ląd, postanowili czekać uspokojenia, lub poranka.
Przebudzili się o brzasku, gdy łódź znowu z portu wypływała, rzucana falami wysoko lub pogrążająca się w głębiny.
Rozhukany Adrjatyk był przepysznym obrazem, fale piętrzyły się, wyginały, rozbijały z łoskotem ogromnym, z niezmordowaną furją, jakby popychane jakąś siłą niewidzialną, bo wiatr nawet chwilami nie wydał się tak gwałtowny... Przybrały one teraz barwy inne: płowe, zielone, bursztynowe, a na wierzchołkach ich kłębiła się piana śnieżysta, jak w pysku rozjuszonego zwierzęcia.
Łódź zdawała się tonąć co chwila, pochylała się na bok, kładła, maszty się uginały i trzaskały od wiatru nagłego, powrozy rwały, grube płótno żaglowe darło w kawały. Zaledwie odrobinę jego można było na ten prąd wystawić, który nagle ustawał i wracał niepohamowany. Z chmur lało to deszczem chłodnym, to drobnemi zmarzłemi perełkami, to promień słońca spadał na głowy i uciekał zaraz, ślizgając się dalej po morzu, a wlokąc za sobą goniący go cień czarny, od napędzającego obłoku.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —