a w panach swych żyli cali. Wynosił na rękach Konradka, pannę Annę i pana Bolesława, pogrzebał oboje starych Lipińskich, wydał potem zamąż Anusię, naostatek na wojaczkę wyprawił Konrada, którego najwięcej kochał... i oto on jeden witał go teraz z powrotem.
Dla niego w Robninie nie było kąta, człowieka, rzeczy, którejby nie znał z gruntu i historji jej nie wiedział. Ledwie już pamiętał miejsce rodzinne, mało co wiedział o swoich nad Niemnem; ale tu... tu mu się trawa spowiadała, gdy rosła; znał genealogję wszystkich gniazd bocianich; ludzie wiejscy niepewni metryki do niego się udawali po objaśnienie, kiedy się kto rodził. Pamięć też miał doskonałą, a serce chyba jeszcze lepsze. Dla czego się był nie ożenił dotąd, chociaż już tęgo poszpakowaciał, to tylko Panu Bogu było wiadomo.
Dosyć niemłody, wyglądał jeszcze raźnie, zdrowo, trzymał się prosto, i wcale lat, które miał w istocie, nie pokazywał.
Nie brzydził się też niewiastami i owszem, wzdychał do wielu, a ile razy sunął się do kobierca, zawsze mu coś na drodze stanęło. Woli bożej jakoś nie było i nie było. Pukało to sobie w końcu wyperswadował, bo był pobożny, a z wolą bożą godzić się nauczył, i mawiał, gdy się go pytano; — »Musi to tak być lepiej, kiedy się nie udaje... człowiek często pragnie mocno tego czego potem ma żałować... zatem stań się wola Twoja! Wie Pan Bóg co robi.«
Z Litwy jedną tylko rzecz wyniósł z sobą Pukało: przysłowie stare, dawniej snadź używane w miejsce zwykłego »dalibóg«, aby Imienia bożego nie nadużywać, powtarzał często bardzo »dalifur«, i z tego poszło nawet, że go potem więcej nazywano panem Dalifurem niż Pukałą.
Gdy panicz sobie mundur sprawił, a karabelę ojcowską przypasał i gniadosza najlepszego ze stajni wziął pod kulbakę, Dalifur się upłakawszy, przeżegnał go Karawaką i poszedł z nią i z koronką około gospodarstwa jak zwyczajnie. We dworze ani znaku nie było, że panicza zabrakło. Pilnował Pukało, żeby tam wszystko było na swojem miejscu i w porządku. O południu regularnie chodził zegar gdański nakręcać, żeby nie stanął; w piękne dni sam okna odmykał, garderobę wietrzył, pyły ścierał i przechadzając się po pustych komnatach, nawzdychał się i napłakał nieraz do sytu.
Bo dla niego od wielu lat nic a nic się tu nie zmieniło na jotę jedną w losach, zajęciach i nadziejach. Kapota jego szara przeżyła starego Lipińskiego; dzień dzisiejszy podobny był do wczorajszego jak brat rodzony; w izdebce, którą zamieszkiwał lat dwadzieścia, patrzał na jedną szybę z rysą i piec popękany... a tymczasem na świecie ile doli ludzkich, i żywotów, i szczęścia rozprysło się w tym młyńskim ruchu gorętszej wrzawy!...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.
— 8 —