Calle Anunziata. Toro mówi, że trupa na oczy swe własne widział, poznał go po sukniach i po włosach, ale to było w chwili, gdy sam się ratował jeszcze. Na głowie krwi dużo... na twarzy... Snadź, gdzieś nim fala rzuciła, bo pływał tak, że gdyby był żył, uratowałby się pewnie.
Konrad stał przygnębiony, martwy... Drżał na myśl tę, że po jego twarzy, smutku, Cazita nieszczęsną odgadnie nowinę.
— Cóż z nią zrobimy! — zawołał.
— Nic jej mówić nie potrzeba, — przerwała ciotka — musimy przestrzedz Tora, żeby się gdzie skrył i nie wygadał! Ona się powoli domyślać może... przygotuje do nieszczęścia; niech na nią jak piorun nie spadnie.
— Ale czy więcej nie znuży ją niepewność, domysły, podejrzewanie? — mówił Konrad.
— Zostaw to mnie... ja będę wiedziała, jak z mojem dzieckiem postąpić, — przerwała ciotka — ty siadaj do gondoli i płyń... wyszukaj Tora, każ mu się skryć, daj mu na życie, bo Cazita wyjedzie, spotka go, a zobaczywszy domyśli się wszystkiego...
— Cóż jej powiecie gdy wstanie? — spytał Konrad.
— Żem cię posłała do miasta... Przywieziesz z sobą chleba, owoców, wina, ryby... u mnie w domu nie ma nic... odrobina oliwy, sałata z ogrodu... ot czem żyłam od kilku miesięcy, bom nic sprzedawać nie śmiała ze sprzętów, a nie było grosza... — coraz ciszej poczęła ciotka Anunziata. — Ale dla mnie to nic... ja tak bardzo jeść nie potrzebuję, a czasem też zapraszali mnie na fryturę sąsiedzi...
Wpatrując się w twarz jej Konrad dostrzegł teraz dopiero, że głód jednak zostawił na niej ślady; była żółtsza niż kiedykolwiek i bardziej niż kiedy wydawała się zgrzybiałą.
— Jedź, jedź zaraz — rzekła do niego, a powracaj prędko, nim się dziecko obudzi; nie trzeba, żeby się rychło domyślić czego mogło.
Konrad niedobrze wiedząc, co czyni i co się z nim dzieje, pobiegł ku brzegowi, szukając gondoli. Nastręczyła mu się prędko, przewoźnik był znajomy, stary Mazino... Popatrzał on na niego i powitał kiwnięciem głowy smutnem.
— Dawnoście tu?
— Tylko co przybywam... — rzekł Konrad.
— Ale wiecie już zapewne wszystko — dodał Mazino. Każdy co znał Kapitana, żałuje go, dobryż-bo, dobry był człowiek!!! Świeć Panie jego duszy!... Zginął, jak morscy ludzie giną prawie wszyscy w końcu. Morze długo przebacza, ale nie daruje nikomu na ostatku, trzeba się słonej wody napić...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —