głową jakby sie litując nademną... »Oj żalże mi cię, żal!« zawołała. — » Dlaczegóż znowu żal?« — »Ino mi ci się serca krwawić nie chce, a powiedziałabym ci coś...« — »To mówcie, rzekłem, jeśli z dobrej woli« — »Z najlepszej, powiada, kocham cię jak syna, boś poczciwy, a kamień sobie do szyji wiążesz.« Słucham ją i dziwuję się strasznie; co to jest? a ta mi szepce: — »Chcesz wiedzieć prawdę? Pójdź jutro o godzinie rannej, weź gondolę zakrytą i zamkniętą, a pływaj podle pałacu Vittorinich, i patrzaj się-no dobrze, co się tam dziać będzie.«
I to rzekłszy, baba kijem się odepchnąwszy od brzegu, popłynęła sobie dalej, a jam stał, jakbym w kamień wrósł. Myślę sobie: co to jest?... Kie tam licho w tym pałacu? co to ma do mnie? Ale kiedy baba gada... wie co mówi, potrzeba tę rzecz przegrzebać. Już mi do jutrzejszego dnia czekać było jak rybie na ruszcie... ani jeść, ani spać, tylkom myślał, co ja tam za biedę zobaczę? O godzinie, jak potrzeba, biorę gondolę i płynę, ledwiem się u majstra wyprosił... Oczy wytrzeszczam, serczysko bije gdyby młotem... aż tu druga gondola za mną spieszy i tuż pod wjazd sklepiony, jakby do domu, aż ku schodom dopływa, a z niej wysiada... Maryetta, i wprost ot tak, na ręce młodego Vittoriniego, który ją wpół ująwszy, poprowadził na górę. Tchu mi zabrakło, kiedym to zobaczył... Zrozumiałem co baba mówiła, alem nie wierzył oczom; czekałem godzinę, dwie, trzy, nareszciem się wymęczywszy doczekał, że jejmościanka tąż samą gondolą, jakby nigdy nic, odprowadzona przez tamtego, siadła i odpłynęła. Wysadzili ją pod placykiem, ino skoczyła na brzeg, ja w ślad za nią. Nie chciałem w domu przy ojcu historji jej robić... i gonię... »Czekaj! gdzieś bywała?« Ta mi się uśmiecha i prawi, że w kościele. »A piękny mi to kościół! odpowiadam, — jeszcze o takim słychu nie było.« Zaczerwieniła się, a spojrzawszy mi w oczy, jak mię palnie z przeproszeniem jegomość; po pysku... »Trutniu jakiś! zawołała, to ty mnie psie N. Panny śpiegować będziesz!... Jeszczem za ciebie za mąż nie poszła! prawa do mnie nie masz!...« I pobiegła a jam został jak głupi... Co tu robić? Ojcu powiedzieć, to ją zabije albo co... milczeć nie mogę; ścierpieć się tego nie godzi... porzucić ją... aż się serce drze. W jednej tej chwili, proszę pana poznałem więcej bólu i frasunku, niż przez życie całe. Choć idź, i utop się!... Powlokłem się do majstra, jeszczem od niego dostał pamiętne za zbawienie tyle czasu... Siadłem do roboty, ale gdzie mi tam do niej! Szydło palce kole, a dratew chodzi, by opętana. Wieczorem ino uchyliła drzwi i rzuciła mi przez szparę, »Muszę wówić z tobą.« Czekałem tylko, by majster odszedł, i choć mi było pod plagami zakazane na górę do niej chodzić, smyknąłem. Patrzę: siedzi i płacze, ale tak, jakby nie ze smutku;
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —