Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

— A cóż?... ojciec odesłał do klasztoru, a na drodze ją odbili, i nie wiadomo, gdzie uprowadzili. Ja myślę, że tu jest, tylko się ukrywa. Stary mało nie oszalał. Bardzo się nieboraczysko przywiązało do mnie, bo kochamy ją oba równo, choć tego kochania niewarta.
Konradowi pilno odejść było, aby co prędzej do żony powrócić, i chciał biednego Maćka pożegnać, ale chłopak z płaczem się niemal uchwycił dawnego pana.
— Mój jegomościuniu, mój drogi! nie pozbywajcież się mnie. Już kiedym ja was zobaczył, zawołał, to biegnę duchem do majstra po pozwoleństwo i powracam, żeby być przy was i z wami... A! panie! żeby nie ta djablica, czy ja bym był pana porzucił?... Nie wiedziałem ja, co to kosztuje do swojej ziemi tęsknić! Ilem to ja nocy bezsennych przepłakał, przeklinając i ją, i tę jej Wenecją... bodaj ją morze zatopiło! Pachniał mi czasem chleb nasz, aż się człek ubeczał jak dziecko... śniły się drzewa nasze i pola, i pastuszków pieśni, i stare chaty, i stara bieda... a gdyby nie ta woda, toby czasem człek oszalawszy chciał był lecieć do swoich... Oj czy te, panie! oj czary, czary, bo to nie może być nic innego, tylko mnie ona urokiem obrzucić musiała... to pewna.. A tu nie było go komu zdjąć, takie babska głupie.
Popatrzywszy na gondolę, którą mu pokazał Konrad, w skok rzucił się Maciek do swojego majstra o pozwolenie, a Konrad poszedł szukać majtka, którego niełatwo znalazł.
Pokazano mu go nareszcie w łachmanach, odartego z posiwiałą, nieogoloną od kilku dni brodą, wspartego o mur i wygrzewającego się na słońcu. Toro był jakby zgnębiony na umyśle dolą swoją; mówić mu było ciężko, słowa z ust wychodziły powolnie i niebardzo powiązane z sobą.
Zrozumiał wreszcie o co go pytał młody człowiek, i czego od niego żądał.
— Jestżeś pewien, że kapitan zginął? — dodał w końcu Konrad; — że się nie uratował, lub że go nie uratowano?
Pomyślał długo Toro, i ramionami ruszył!
— Jeśli umarli wracają, to i on na świat może powrócić, — rzekł. Zeno nieboszczyk pływał jak ryba, ale skroń miał rozbitą, okrwawioną... a gdym na trupa trafił, to go już woda nosiła i rzucała nim jak drzewem, a twarz miał zieloną, trupią. Nie! nie! — rzekł — nie może on żyć! Z nas wszystkich jednego mnie Pan Bóg ocalił tylko, abym miał czas za grzechy odpokutować.
Konrad dał biedakowi na życie i polecił, aby się nie pokazywał nigdzie, przynajmniej przez czas jakiś.
Toro patrzał na pieniądze, głową kiwał w milczeniu... Nie mógł sobie wytłomaczyć, czego chciano od niego.