Statek Padre Antonio niejeden już raz bardzo był długo w drodze, wieści nie dając o sobie. Zatrzymywany był wiatry przeciwnemi, oczekiwaniem na ładunek, lub dalszą jaką wycieczką, ale zawsze o nim choć jakaś wieść przychodziła. Teraz Cazita napróżno biegała na wybrzeża, posyłała do marynarzy przybywających od Wschodu... nikt jej nic o nim powiedzieć nie umiał. Smutniała biedna w tej nieustannej o ojca trwodze i nadziejach podróżnych. Ciotka Anunziata powoli przychodziła do siebie, opłakawszy kapitana i wymodliwszy się za jego duszę. Cazita żyła jeszcze zawsze złudzeniem, które przez miłosierdzie nad nią pielęgnowano.
Tak dni płynęły w smutnej teraz dla Konrada Wenecji, na strzeżeniu Cazity i na długich z Maćkiem rozmowach.
Któżby się był mógł spodziewać, że ów biedny chłopak tak wielką będzie wygnańcowi dobrowolnemu pociechą? Z każdym dniem rosła, zwiększała się tęsknica jego do kraju... Nie chciał jej pokazywać po sobie, ale gdy się z wyschłym od smutku Maćkiem zszedł na piasczystem wybrzeżu Lida, chodzili często całe wieczory, spędzali długie godziny, mówiąc nie wiedzieć o czem, byle kraj swój przypomnieć. Konrad taił dobrze cierpienie, udawał wesołość i swobodę, której w duszy nie miał; ale z każdym dniem uciśniony był mocniej nieprzezwyciężonym bólem po utraconym domu i życiu własnem dla tego zapożyczonego, obcego, cudzego. Wenecja całkiem mu teraz obrzydła; godził się z Maćkiem na wynajdowanie w niej samych skaz, plam i niewygód... ale w domu przy Cazicie wszystko potrzeba było chwalić i ze wszystkiego się cieszyć. Cazita, gdy ją trochę ominął niepokój o ojca, żyła swoją Wenecją, cieszyła się nią, kwitła; a ile razy Konrad wspomniał o podróży, usta mu pocałunkami zamykała, nie dopuszczała nawet mówić o niej.
Położenie to dla biednego wygnańca coraz się nieznośniejszem stawało... Pokój, szczęście, swoboda znikły z jego twarzy; dręczył się, marniał w tej walce męskiej, którą wytrzymywał, jak Spartanin, pożerany od zwierzęcia dzikiego, co mu piersi tajemnie szarpało.
Jedyną pociechą było — gdy Cazita z ciotką gwarzyła wesoło — wyjść gdzieś daleko z Maćkiem i o swoim kraju pogadać.
Tęsknica karmi się wszystkiem, co spotka... tak jest zgłodniała i spragniona... ogryza suchą korę, pożera liście opadłe, którychby już nikt nie tknął. Maciek był skarbem dla Konrada, choć niewiele z niego dobyć można było... rozpytywał, przypominał i zawsze prawie jedno powtarzał.
Czasem tylko biedne chłopię od swojego pana, któremu służyło teraz wierniej niż kiedy, wymykało się do swojego maj-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —